Światło jest
przygaszone, ale wszystko widać wyraźnie; długie, białe świece migotliwie
oświetlają scenerię rozedrganym płomieniem. Da się niemal wyczuć wiszące w
powietrzu niecierpliwe oczekiwanie. Wtedy na scenę w wypełnionej po brzegi sali
Brooklyn Academy of Music powoli wchodzą długowłosi muzycy. Jerry
Cantrell. Basista Mike Inez. Gitarzysta Scott Olson. Perkusista Sean Kinney. A na końcu, w różowych włosach,
ciemnych okularach przeciwsłonecznych i rozciągniętym czarnym swetrze, widzimy uśmiechającego
się nieśmiało wokalistę Layne’a Staley’a. Bez ceremonialnego przedstawienia i
bez uprzedzenia Alice in Chains zaczyna swój legendarny koncert Unplugged.
Alicja
bez prądu
MTV
Unplugged to
seria koncertów, podczas których muzycy wykonuja utwory wyłącznie przy
akompaniamencie instrumentów akustycznych. Pierwszy z takich występów odbył się
w 1989 roku, gdy na scenie stanęli Bon Jovi i Richie Sambora. Wśród muzyków,
którzy w przeciągu prawie dwóch dekad zaszczycili MTV swoją obecnością,
znaleźli się między innymi Pearl Jam, Nirvana, R.E.M., Bruce Springsteen,
Shakira, Bob Dylan… Koncert Alice in Chains, wykonany 10 kwietnia 1996 roku w
Nowym Jorku z pewnością wybija się z szeregu pozostałych koncertów. I to nie
tylko dlatego, że był to pierwszy występ zespołu po prawie trzyletniej
przerwie, a także przedostatni raz, gdy wokalista Layne Staley zaśpiewał publicznie
na żywo. Nawet oglądany za pośrednictwem wydanego w 1999 roku zapisu na nośniku
DVD, koncert Alice in Chains Unplugged
jawi się jako niezwykły spektakl muzyczno-teatralny. Bohaterowie przedstawienia
doskonale znają swoje role, pozwalając sobie jednocześnie na momenty
improwizacji, na które publiczność żywo i z oddaniem reaguje. Sceneria jest
ściśle stopiona z klimatem panującym podczas występu, nie narzucając i nie
przeszkadzając widzom w odbiorze, a wręcz uzupełniając i podkreślając jego
wyjątkowy, niemal odświętny charakter. Nade wszystko jednak ten niezwykły
spektakl to niecodzienna uczta muzyczna, w której dźwięki grają najważniejszą
rolę; nadając czasowi rytm, decydując o temperaturze pomieszczenia i kierując
ruchami muzyków.
Alicja
wyreżyserowana
Nutshell to utwór, wokół którego nie da
się przejść obojętnie. Zupełnie niepowtarzalna melodyka, dyktowana głównie przez
partie gitarowe z nienarzucającym się, ale jednocześnie mocno trzymającym
całość w ryzach, rytmem, stanowi doskonałe tło dla wyjatkowego tekstu,
napisanego przez Layne’a. Nutshell „bez
prądu” nie różni się zresztą zbyt od wersji oryginalnej pod względem formy, ale
słuchane podczas koncertu unplugged nabiera głębszego wyrazu. Być może też dlatego,
iż jest grane jako pierwsze; Layne zaczyna go zupełnie bez ostrzeżenia, w idealnym
czasie gładko wpasowując swój głos pod gitarę Jerry’ego. Nieco spokojniejsze
tło instrumentalne pozwala uważniej wsłuchać się w tekst utworu – to samo
zresztą można powiedzieć o pozostałych piosenkach, granych podczas koncertu. Już
na samym początku koncertu grupa ze Seattle odsłania nam się w tak ważnej dla
swojej historii kompozycji. Mówiąc o Nutshell
nie można też nie wspomnieć o pięknej, długiej solówce gitarowej Jerry’ego,
który zresztą uznawany jest za jednego z lepszych gitarzystów na świecie.
Niezwykły duet Staley-Cantrell
będzie dość często wysuwał się na pierwszy plan podczas występu w Brooklyn
Academy of Music. Głos Jerry’ego, bardzo odmienny w barwie od wokalu Layne’a,
słychać miejscami nawet w zbyt wielu momentach (zwłaszcza przy ostatnim utworze
Killer is Me, kiedy to partia
wokalowa należy niemal w całości do gitarzysty). Tę uzupełniającą się relację
głosową słychać w szczególności w drugim zagranym podczas występu utworze – Brother. W porównaniu z nieco zbyt
piskliwym, zwłaszcza w wokalu, oryginałem, wersja akustyczna odkrywa nam
zupełnie nowe oblicze i tkwiący w kompozycji potencjał. Przede wszystkim na
szczególną uwagę i osobne oklaski zasługuje tu kilka zaśpiewanych przez obu
panów wersów a capella, których nie uświadczymy w oryginale. Jedyny krótki
moment, gdy mogliśmy to usłyszeć, znajduje się właśnie na płycie DVD Unplugged. Te kilka sekund samego tylko
śpiewu zatrzymuje piosenkę w kulminacyjnym momencie i potęguje jej piękno –
zwłaszcza z wielką starannością i niemal uroczystym przeciąganiem głosek
zaśpiewany ostatni wers: wonder how that
color taste.
Po spokojnym, melancholijnym
niemal wstępie dwóch kawałków, do głosu dochodzi już bardziej energiczne No Excuses. Koncert Unplugged Alice in Chains przygotowali i zaaranżowali specjalnie
pod to wydarzenie. Wyreżyserowany przez Alexa Colettiego, doskonale operuje
dramaturgią i napięciem. Szybsze utwory przeplatane są z bardziej spokojnymi,
tak aby słuchacz nie wypadał z rytmu odbioru całości. Małym zgrzytem w
kompozycji całego koncertu jest zestawienie po sobie pod koniec dwóch długich,
bo aż siedmiominutowych kawałków – Frogs
i Over Now – oba dość ciężkie nawet w
wersji „bez prądu”. Można jednak z czystym sumieniem stwierdzić, że całość
została zaprojektowana z wielką starannością i rozmysłem – dzięki czemu koncert
nie jest tylko listą granych po kolei piosenek, ale wszystkie zagrane tam
kawałki składają się w jedną, gładką kompozycyjnie całość. Być może jest to
jednym z powodów decydujących o tak dużym sukcesie całej produkcji.
Skład
utworów na Unplugged jednak nie jest
jednoznacznie aprobowany przez wszystkich recenzentów. Podczas występu mogliśmy
usłyszeć głównie kawałki z płyt EP Sap,
Jar of Flies i studyjnych materiałów Dirt oraz Alice in Chains. Najczęstszym zarzutem przy wyborze materiału jest
brak jakiegokolwiek utworu z płyty Facelift.
Chłopaki z Alice zadbali jednak, by podczas występu nie zabrakło tak znaczących
i znanych piosenek, jak Down In A Hole czy
Rooster – w obu z nich elementy
elektryczne stanowią przecież ważny element całości – ciekawe było więc
posłuchanie ich przy odciętym prądzie. Utwory te absolutnie nie tracą nic z
sedna i esencji kompozycji; przy braku elektryki zyskują jednak zupełnie nową
jakość. Są w nieuchwytny sposób „głębsze”, wyraźniejsze i skierowane bardziej
ku środkowi niż odgrywane po powierzchni. Zdecydowanie wielkie brawa należą się
pomysłodawcy całego cyklu MTV Unplugged,
bo dzięki tym koncertom słuchacze (i
przecież sami muzycy) są w stanie odkryć całkowicie nowe pokłady i
potencjał tkwiący w znanych już utworach. Bez wątpienia i tak stało się przy
występie kapeli ze Seattle.
Alicja
spontaniczna
Ogromną
zaletą zapisu video z koncertu jest fakt, iż nie zostały tam wycięte momenty
pomiędzy granymi piosenkami (w przeciwieństwie do wersji audio). Możemy więc
być naocznymi świadkami „wpadek”, pomyłek i spontanicznych zachowań muzyków.
Takie perełki są niezwykle cenne nie tylko dla fanów zespołu, ale także dla
tych, dla których koncert Alice’ów był pierwszym kontaktem z kapelą. Te momenty
były też bardzo ważnym budulcem wyjątkowej atmosfery całego wydarzenia. Nawet
nie będąc tam na żywo można wręcz poczuć klimat kameralnego koncertu – tak
jakby był grany spontanicznie dla grona znajomych w zaprzyjaźnionej knajpie
poźną nocą. Zdecydowanie sprzyja temu nieco ciasna scena Brooklyn Academy i
nikłe, okraszone płomieniem świec, oświetlenie. Oraz okazjonalne pociąganie ze
szklanki czy papierosa przez członków zespołu – zwyczaj tak charakterystyczny
dla koncertów typowo „rock and rollowych”. Publiczność żywo i ochoczo reaguje
też na impulsywne wstawki zespołu (soczyste „fuck!” Layne’a podczas pomyłki w
tekście Sludge Factory przeszło już
do historii). Warto wspomnieć też o tym, iż w pierwszym rzędzie na widowni
siedziała legendarna Metallica, której żartobliwy hołd Alice składali, jakby od
niechcenia i przypadkowo wtrącając fragmenty ich utworów (intro do Battery i Enter Sandman) pomiędzy kolejnymi partiami koncertu. A Jerry
Cantrell nie może się miejscami powstrzymać od improwizowanych solówek country,
wprawiając zamkniętego w sobie Layne’a w stan uprzejmego osłupienia. Uchodzi to
jednak Jerry’emu na sucho, bo z wyjątkowym i całkowicie naturalnym wdziękiem
profesjonalnego muzyka porywa publiczność do swojej zabawy. Duży plus dla
zespołu, że pomimo tych wszystkich, uroczych i wywołujących uśmiech na twarzy,
wstawek, za każdym razem potrafią spowrotem wskoczyć w rytm koncertu, nie
tracąc nic z właściwej powagi i tempa całej kompozycji. Alice z mistrzowską
konsekwencją prowadzą wykreowany przez siebie klimat, nie pozwalając widowni na
przejęcie kontroli.
Alicja
przefiltrowana
Oglądanie koncertu z
perspektywy widza nie znajdującego się osobiście na koncercie, a jedynie
obserwującego wydarzenie nagrane na DVD, było dość specyficzne, ale z pewnością
nie gorsze. Pomimo nieklasycznej formy odbioru spektakl nadal wywierał duże
wrażenie. Można by bowiem przypuszczać, że taki pośredni sposób oglądania
zniekształca przekaz czy też czyni go niepełnym… Zapis audiowizualny koncertu MTV Unplugged był jednak na tyle
wyrazisty i dobrze wyreżyserowany, że oglądanie go za pomocą optycznego nośnika
danych nie ogołacało widowiska z bogatwa wrażeń. Można być jedynie wdzięcznym
twórcom całego cyklu, że umożliwili przyszłym pokoleniom słuchaczy poznanie całości
koncertu. Nawet „przefiltrowani” niejako przez środki techniczne Alice in
Chains urzekali wykonaniem swoich utworów. Forma, w jakiej tego doświadczamy
(często przecież niezależna od nas - niektórzy słuchacze mogli w ogóle się jeszcze
nie urodzić w 1996 roku), nie powinna stanowić bariery poznawczej czy
przesądzać o ocenie całości widowiska.
Występ Alice in
Chains MTV Unplugged zdecydowanie
należy zaliczyć do jednego z najlepszych z całego cyklu koncertów akustycznych.
Zagrane bez prądu kawałki legendy ze Seattle zyskały zupełnie nową jakość;
głębię wyrazu, której na próżno szukać w wykonaniach z instrumentami
elektrycznymi. Paradoksalnie utwory te zostały „uwolnione” z łańcucha
wzmaniaczy. Pozostawione na pastwę surowego, niczym nie obudowanego języka
akustyków wyzwoliły swój skrywany potencjał i pokazały się z nieco innej, niż
dotychczas, strony. Wszystko, od układu muzyków na scenie, przez kameralność
sali i nikłe oświetlenie, aż po wybór repertuaru i skład zespołu świadczyło o
dużej staranności i dobremu przygotowaniu twórców całego wydarzenia. Aż trudno
uwierzyć, że był to pierwszy koncert Alice’ów od niemal trzech lat – ich granie
jest swobodne i idalnie zgrane – odkrywa z pewnością mistrzowski fach i
profesjonalizm wszystkich członków zespołu. Aż żal, że był to przedostatni
występ Layne’a, bo Unplugged niosło
ze sobą obietnicę nowej, świeżej ery w historii kapeli. Być może jednak właśnie
przez fakt niepowtarzalności i pewnej „ostateczności” samego koncertu, zyskuje
on symboliczny charakter jedynej w swoim rodzaju kompozycji. Uwolnionej z
więzów elektryki, jednocześnie swojskiej i uroczystej, nade wszystko jednak
świetnie wykonanej. Kompozycji, której już nigdy nie będzie nam dane powtórzyć.