Stany Zjednoczone lat
70. to czas pojawiania się świetnych muzyków, którzy systematycznie zapełniali
amerykańską scenę muzyczną. Tworzyli nowe podgatunki, krystalizowali definicję
rock and rolla, eksperymentowali z dźwiękami i kreowali własne legendy
osobowości. Wśród całej tej rzeszy do teraz mniej lub bardziej znanych gwiazd
muzyki, znajdowała się jedna gwiazda, która nawet nie zdążyła na dobre
rozbłysnąć i wzbić się na nieboskłon. Sixto Rodriguez, Sugar Man – człowiek widmo,
o którym wszyscy zapomnieli, a każdy powinien pamiętać.
Malik Bendjelloul
stworzył obraz, który bardzo trudno jednoznacznie zaklasyfikować do jednego
gatunku. „Sugar Man” zapewne pierwotnie miał być dokumentem, za czym świadczą
nagrane setki z osobami zaangażowanymi w poszukiwania Rodrigueza oraz fragmenty
oryginalnych nagrań, a także cała otoczka „wielkiego, detektywistycznego
poszukiwania” głównego bohatera, wielkiego nieobecnego. Jednak od czysto
dokumentalnego filmu oddziela go zarysowana, co prawda dość niekonsekwentnie,
fabuła, włączająca do chwila kolejnych bohaterów i dopowiadając (lub nie)
kolejne wątki. Poznajemy więc Mike’a Theodore – znanego producenta muzycznego;
poznajemy Stephena Segermana, który był jedną z osób najbardziej zaangażowanych
w odnalezienie Rodrigueza; poznajemy także zaangażowanego w całą sprawę
dziennikarza muzycznego, Craiga Bartholomew-Strydroma. Wszyscy ci bohaterowie
zdają się nie wiedzieć o swoim istnieniu, tak jakby kamera prześlizgiwała się z
jednej sceny do drugiej, nie czyniąc między nimi żadnych powiązań.
Cała historia,
opowiedziana w większości przez Segermana, przeplatana jest obrazami z życia
tytułowego Sugar Mana, czyli zaginionego muzyka Rodrigueza. Historia to
naprawdę nieprawdopodobna. Sixto Rodriguez był bowiem niezwykle utalentowanym
młodym człowiekiem, który w wyniku szczęśliwego zbiegu zdarzeń nagrał 2 płyty.
Mike Theodor, który z nim pracował, zarzekał się,że Rodriguez to geniusz na
miarę Boba Dylana, którego niespotykana wrażliwość muzyczna i talent literacki
powinny uczynić z niego gwiazdę światowego formatu. Życie i przemysł muzyczyny
są jednak nieobliczalne, i jakkolwiek trudno w to nam dziś uwierzyć, słuchając
piosenki muzyka z Detroit, Rodriguez przeszedł po amerykańskiej scenie
muzycznej zupełnie bez echa. Nie odniósł żadnego sukcesu i wrócił do
zwyczajnej, ciężkiej, fizycznej pracy, jak niechciany wykwit bluesa lat 70.
Zupełnie co innego
jednak stało się w dalekiej Republice Południowej Afryki. Dlaczego akurat tam?
W filmie podano łatwostrawną historyjkę o dziewczynie, która przywiozła płytę
Rodrigueza ze sobą w odwiedziny do RPA, gdzie razem ze znajomymi zasłuchiwali się
w piosenkach latynoskiego muzyka i kopiowali nielegalnie jego płytę. W ten oto
sposób Rodriguez stał się tam jednym z najbardziej znanych, o ile nie
najbardziej popularnych, gwiazd muzyki. „Sugar Man” opowiada nawet, że ta
muzyka zainspirowała młodych ludzi do buntu przeciwko ówcześnie rządzącemu
Apartheidowi i motywowała do nieoportunistycznego myślenia. Rodrigueza
wymieniało się tam jednym tchem, razem z takimi legendami jak The Beatles czy
Simon & The Garfunekel. Nieprawdopodobne? To jeszcze nie wszystko. Fani
muzyka w RPA, zafascynowani jego postacią, głosem i twórczością, byli
przekonani, że ta legendarna dla nich postać – bóg rock and rolla w rodzimych Stanach
Zjednoczonych, popełniła straszliwe samobójstwo poprzez podpalenie się żywcem
na scenie lub strzelenie sobie w głowę podczas nieudanego koncertu. Wersji jego
śmierci było kilka, ale wszystkie nieprawdopodobnie przerażające. Jak więc
wielkie musiało być zdziwienie poszukujących go Segermana i Bartholomew-Strydroma,
gdy okazało się, że Sixto tak naprawdę żyje, ma się dobrze i nadal pracuje w
Detroit. Ten zmieniający bieg historii punkt kulminacyjny zdecydowanie powoduje
przyśpieszenie tętna i wzmaga fascynację postacią głównego bohatera.
I w końcu go widzimy!
Dojrzałego mężczyznę z pooraną twarzą, długimi włosami i nieśmiertelnymi
ciemnymi okularami na oczach, w którym bez trudu można rozpoznać artystę-hipisa
z okładki jego pierwszej płyty. Moment, gdy do akcji wkracza (czy raczej
nieśmialo wchodzi) Rodriguez, sprawia, że film nabiera zupełnie nowych barw. Wymowa
obrazu zostaje zdominowana przez cichą charyzmę osobowości muzyka, gdy ten, bardzo
niechętnie, przybliża nam swoją postać. Po jego „wielkim odnalezieniu” Sixto
zagrał w RPA łącznie 30 koncertów, gdzie, jak określiła jego córka, „stawał się
tym, kim zawsze był” – czyli muzykiem światowego formatu, przeznaczonym do
występowania dla milionowych publiczności. To jednak nie było w planach czy
priorytetach tego niezwykłego artysty. Przez całe życie parał się ciężkimi,
fizycznymi pracami, mieszkał w warunkach prawdziwie spartańskich i od czasu do
czasu grywał na gitarze, bo po prostu to kochał.
Cała ta magiczna
osobowość nie została jednak w filmie ani pokazana, ani nawet zaakcentowana.
Ciężar uwagi twórców skupiał się wciąż na pytaniu „Ale jak to możliwe, że on
nie odniósł sukcesu w USA??” Pytanie to, zadawane zdecydowanie zbyt wiele razy,
paradoksalnie nie doczekało się odpowiedzi, co klasyfikuje obraz Bendjelloula w
rankingu filmów nie do końca przemyślanych czy zwyczajnie niedopracowanych.
Niedopracowanych – może
i tak, ale tylko w części merytorycznej. W warstwie audiowizualnej natomiast „Sugar
Man” prezentuje się przecież zjawiskowo. Piękne, starannie wykonane zdjęcia
słonecznego RPA czy szarego, zimnego Detroit, przeplatane z setkami bohaterów,
stapiają się w całość historii opowiedzianej obrazami i muzyką. To muzyka
bowiem jest tu tym elementem (oprócz postaci samego Rodrigueza), który decyduje
o głębokiej wyrazistości filmu. W „Sugar Manie” słyszymy tylko i wyłącznie
kawałki autorstwa tytułowego muzyka; piosenki zebrane na tylko dwóch płytach.
To jest zaskakujące, bo twórczość Sixto jest tak bogata, a potencjał tak
widoczny, że zdecydowanie zapełnić mógłby wiele krążków. Gatunek, w jakim
porusza się Rodriguez, to folkujący blues z elementami lekkiego jazzu o
hiszpańskim, gitarowym zabarwieniu. Z pewnością można też o nim powiedzieć, że
to muzyk rock and rollowy - a nieobecność instrumentów elektrycznych temu nie
zaprzecza. Przeważa mistrzowska gra gitary, która nadaje utworom główny kształt
i rytmikę i idealnie komponuje się z oryginalnym wokalem artysty. Podobieństwo
do Boba Dylana jest niezaprzeczalne, ale Rodriguez to ktoś więcej niż tylko „Dylan
z latynoskimi korzeniami”. Rodrigueza piosenki to skondensowane historie prawdziwych
zdarzeń i ludzi, opowiedziane za pomocą muzyki. A teksty tych utworów to osobne
poematy; wystarczy zasłuchać się chociażby „Cause”, „Sugar Man” czy „Can’t Get
Away” (właściwie w każdy z jego utworów), by zachwycić się ich jednocześnie
wysublimowaną i prostą, obfitującą w piękne i nieprzekombinowane metafory
poetyką i zadumać nad ogromną wrażliwością tego niesamowitego człowieka.
Dlatego też nie
powtórzę zadawanych w nieskończoność przez
producentów filmu pytania o to,
jak możliwe było, że Rodriguez nie zyskał należnej mu sławy. Sixto, ze swoją
silną i cichą charyzmą człowieka zanurzonego w pracy zaśmiał się im wszystkim w
twarz. To był jego wybór; od początku do końca. I co z tego, że nie zrobił
wielkiej kariery? Najwyraźniej nie jest to wartość, na której zależy każdemu –
a o tym twórcy filmu chyba zapomnieli, zastygając w swym niedowierzaniu.
Jakiekolwiek jednak
pytania i kwestie film pozostawia otwarte i niedopowiedziane, „Sugar Man”
zdecydowanie broni się przepiękną muzyką Rodrigueza i ładnie przedstawioną
historią. Ogromne podziękowania dla twórców filmu zapewne płyną z całego
świata, bo dzięki nim mogliśmy poznać Rodrigueza i jego wyjątkową twórczość. Twórczość
Sugar Mana – człowieka owianego tajemnicą, który pozwolił nam odkryć swój
talent i zasłuchiwać się bez końca w swój głos. And that’s a concrete cold fact.