Umarł ponad 40 lat temu, a wciąż sprawia kłopoty, jak
pisze w jego biografii Stephen Davis. Jim Morrison, bo o nim mowa, od wielu wielu lat nie schodzi z ust zakochanej w nim rzeszy fanów na całym świecie, a jego owiana tajemnicą tragiczna śmierć dalej pozostaje wdzięcznym tematem dla pisarzy, biografów i dziennikarzy. W kontekście omawiania jego twórczości często zadaje się pytanie, czy był on bardziej poetą, czy bardziej muzykiem. Te
dwie płaszczyzny sztuki naprzemiennie pojawiały się bowiem w życiu artysty i
trudno teraz określić, która z nich bardziej go określała. Ale czy naprawdę takie rozstrzygnięcie jest konieczne? Wystarczy, że Morrison, ze swoją niespotykaną wrażliwością i ogromnym talentem muzycznym może zaliczać się do elitarnego grona Artystów - i pod takim właśnie kątem można życie i twórczość Jima analizować.
Możemy zacząć od tego, że Jim był bogiem. Tak
przynajmniej postrzegany u szczytu swego i Doorsów sukcesu (niektórzy i obecnie
mają taką o nim opinię). W latach sześćdziesiątych wokaliści najbardziej
znanych grup rockowych stanowili dla swoich fanów przedmiot uwielbienia. Było
to jednak na inną skalę, niż obecnie się spotyka, gdy nastolatki wzdychają do
powieszonych na ścianie plakatów popowych gwiazdek. W czasach, gdy na scenach
królowali The Rolling Stones, Bob Dylan, The Beatles czy właśnie The Doors, ich
muzyka i cały przekaz sceniczny, który komunikowali swej publiczności,
nierzadko miał niewiele wspólnego z samą muzyką. Panowała rewolucja obyczajowa,
świat zmieniał się na oczach młodych ludzi i rację ma David Bowie, który
powiedział, że [świat rocka] ściśle
koncentruje się na sposobie myślenia swojej generacji i bardzo celnie go
odzwierciedla. To
nie przypadek, że wielcy twórcy rock and rolla pojawili się właśnie w tamtym
czasie na świecie. Nie będę tu oczywiście wpadać w przesadę i twierdzić, że
muzycy świadomie zmieniali świat. Zmiany następowały tak czy inaczej, a rockowi
jedynie udało się przypieczętować ową
społeczną i obyczajową rewolucję, jak pisze Grzegorz Brzozowicz. Jim Morrisom był osobą,
która podobnie jak kilkoro innych artystów w tym czasie, potrafiła kształtować
postawy młodych ludzi. Czy były to postawy poprawne, czy złe – nie ma
znaczenia, ale nie można zaprzeczyć, że wokaliście The Doors udawało się to
nadzwyczaj dobrze.
Czy Jim Morrison był
więc „prawdziwym rock and rollowcem” – macho, zgodnie z kryteriami przyjętymi w
czasach jego twórczości? Był bogiem seksu, to bez wątpienia, ale daleko mu było
do macho czy takiego typu charyzmatycznego, wyzwolonego seksualnie wokalisty,
jakim był na przykład Mick Jagger. Dionizyjskie widowisko, z jakiego uczynił
swoje życie, w pewnym momencie pożarło go samego - kreacja pochłonęła aktora. Może
dlatego, że nigdy tak naprawdę nie chciał, żeby jego wizerunek muzyczny miał
cokolwiek wspólnego z „przedstawieniem”. To była jego misja, zadanie, jakie
miał do wykonania przed słuchającymi go ludźmi. Mówił: Dla mnie tak zwane występy nigdy nie były grą. Były sprawą życia i
śmierci, dążeniem do komunikacji, do wciągnięcia jak największej liczby osób
jednocześnie w prywatny świat myśli. Ten jego świat
myśli był jednak zbyt pokręcony i zbyt osobisty, by pobudzić w
rozentuzjazmowanym tłumie cokolwiek więcej ponad ekstatyczne podniecenie i
zrzucenie wszelkich hamulców moralnych. Morrison może i bogiem seksu był, ale
był to wizerunek, który on sam wybrał świadomie, jako Król Jaszczurów. Jego
prawdziwy przekaz, prawdziwa „misja” nie została zrozumiana, mimo że artysta
spalał się, by ją światu zakomunikować.
Znieść granice
percepcji, otworzyć drzwi pomiędzy rzeczami znanymi a nieznanymi – taka wizja
przyświecała Morrisonowi i do tego też dążył całe swoje życie. Sama nazwa jego
zespołu wywodziła się przecież z niej bezpośrednio. Zafascynowany poezją
bitników, Jim zaczytywał się w wierszach Charlesa Baudelaire’a, Arthura
Rimbauda czy Williama Blake’a. Z inspiracji poematem tego ostatniego narodziła
się nazwa „The Doors”. Gdyby wrota
postrzegania oczyszczone zostały, każda rzecz ukazałaby się człowiekowi taką,
jaką jest, nieskończoną. – te wersy z Zaślubin Nieba i Piekła były jak motto, które Jim recytował całe
swoje życie. Oczyścić owe drzwi artysta próbował na wiele sposobów – seks,
alkohol i narkotyki były jednymi z jego ulubionych narzędzi. Jeśli chodzi
uzależnienie od narkotyków, nie był oczywiście jedyną gwiazdą rocka, która w
tamtych czasach eksperymentowała z używkami, niszcząc sobie tym samym zdrowie,
a nierzadko (jak w przypadku samego Morrisona) życie. Jeśli chodzi o samego
artystę, tak wypowiadał się o swoim wizerunku zażywającej narkotyki gwiazdy
rocka: Zastanawiam się, dlaczego oni myślą,
że wciąż jestem naćpany. Może się boją, że ktoś może im odebrać własny odlot. Jakkolwiek by nie było, nie można
zaprzeczyć, że uzależnienia lidera zespołu to jeden z głównych powodów, przez
które kariera Doorsów zaczęła chylić się ku upadkowi. Reszta zespołu
denerwowała się coraz bardziej i bardziej, gdy z powodu nadmiernego spożycia
alkoholu wokalista nie był w stanie dokończyć koncertu. Za moment kluczowy
można też uznać pamiętny koncert w 1971 roku w Nowym Orleanie, podczas którego
Jim przewrócił się i odmówił kontynuowania wstępu. Podobno John Densmore
opowiadał potem, że widział, jak tego
wieczoru ulatuje z Jima energia.
Morrison wybierał więc
takie same sposoby otwarcia „drzwi percepcji”, jak inne legendy muzyki tamtego
okresu: Jimi Hendrix, Janis Joplin, Brian Jones… Narkotyki zabiły najdzielniejszych i najbardziej szalonych muzyków
rockowych epoki. Wszystkich ich męczyła własna
wrażliwość i niemożność odnalezienia się we współczesnym świecie, a ogromny
talent tylko pogłębiał tragizm sytuacji, bo nie potrafili należycie
zaprezentować go światu bez poddania się bezlitosnym prawom show-biznesu.
Konsekwencje znane są wszystkim. Tajemnicza śmierć Morrisona do dziś pozostaje
zagadką, której wyjaśnienia pewnie nigdy nie poznamy. Zgadzam się więc ze
słowami Remigiusza Szczechowicza, który pisał, że rock’n’rollowy styl życia to
coś więcej, niż seks i używki. To (…)
permanentne opowiadanie się przeciw i mówienie „nie.” Podważanie uznanych
autorytetów, odrzucanie religii i ideologii. Zachowania przekraczające
obowiązujące zasady moralne i konwencje. Drwienie z rzeczy poważnych i folgowanie
wartościom hedonistycznym. (…) Niecodzienne pomysły, kontrowersyjne
bluźnierstwa, skandaliczne ekscesy.
Morrison, razem z
wieloma innymi wielkimi muzykami z tego okresu wybrał właśnie takie
„skandaliczne ekscesy i niecodzienne pomysły” oraz „folgowanie wartościom
hedonistycznym” jako sposób na poszerzenie granic własnej percepcji. Doskonale
zrozumiał sens czasów, w których żył - była
to era nowych koncepcji religijnych, kryzysu duchowego, niepokojów
politycznych, zamieszek na tle rasowym, mordów – ale też doskonała okazja do
zmian i reform.
Gdy Jim był u szczytu
sławy, krytycy muzyczni sam nie wiedzieli, co zrobić z jego charyzmatyczną
osobowością i prześcigali się w wymyślaniu wyrażeń najtrafniej opisujących jego
postać. Padły nawet takie sformułowania, jak skrzyżowanie anioła z suką w rui. Bez wątpienia wokalista Doorsów nie asekurował się też, jak wspomina słowa Micka Farrena Marc
Spitz w Jaggerze. We wstępie jego
biografii Stephen Davis naszywa mu wiele łatek: od zbuntowanego poety, przez
gorzkiego kaznodzieję, nawet po wybrańca bogów. Jego zachowanie i wybory biografii i
krytycy często tłumaczą „demonami”, które wciąż starały się przejąć nad nim
władzę.
Co było prawdziwą przyczyną i
motorem napędowym działań legendarnego artysty, nie wiedział prawdopodobnie
nawet on sam. Gonił za „autentycznymi” doznaniami, przesuwał granice własnego poznania,
chciał przeprogramować swoje pokolenie, a wszystko to w ślepym biegu po
spełnienie pragnienia nieskończoności, które w jego wrażliwej duszy
rozbrzmiewało bezustannie głośnym wołaniem. Zaspokojenie pragnienie piękna,
dobra i prawdy, które jest w każdym człowieku, u Jima przybrało formę
autodestrukcyjnej podróży w głąb samego siebie. (…) Przejmował nieodłączną trwogę amerykańskich lat 60., czyniąc ją
jeszcze bardziej szaloną i przerażającą. Potem obracał to wszystko w żart.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz