poniedziałek, 21 kwietnia 2014

SŁODKO-GORZKI SMAK ZAPOMNIANEGO GENIUSZU


Stany Zjednoczone lat 70. to czas pojawiania się świetnych muzyków, którzy systematycznie zapełniali amerykańską scenę muzyczną. Tworzyli nowe podgatunki, krystalizowali definicję rock and rolla, eksperymentowali z dźwiękami i kreowali własne legendy osobowości. Wśród całej tej rzeszy do teraz mniej lub bardziej znanych gwiazd muzyki, znajdowała się jedna gwiazda, która nawet nie zdążyła na dobre rozbłysnąć i wzbić się na nieboskłon. Sixto Rodriguez, Sugar Man – człowiek widmo, o którym wszyscy zapomnieli, a każdy powinien pamiętać.



Malik Bendjelloul stworzył obraz, który bardzo trudno jednoznacznie zaklasyfikować do jednego gatunku. „Sugar Man” zapewne pierwotnie miał być dokumentem, za czym świadczą nagrane setki z osobami zaangażowanymi w poszukiwania Rodrigueza oraz fragmenty oryginalnych nagrań, a także cała otoczka „wielkiego, detektywistycznego poszukiwania” głównego bohatera, wielkiego nieobecnego. Jednak od czysto dokumentalnego filmu oddziela go zarysowana, co prawda dość niekonsekwentnie, fabuła, włączająca do chwila kolejnych bohaterów i dopowiadając (lub nie) kolejne wątki. Poznajemy więc Mike’a Theodore – znanego producenta muzycznego; poznajemy Stephena Segermana, który był jedną z osób najbardziej zaangażowanych w odnalezienie Rodrigueza; poznajemy także zaangażowanego w całą sprawę dziennikarza muzycznego, Craiga Bartholomew-Strydroma. Wszyscy ci bohaterowie zdają się nie wiedzieć o swoim istnieniu, tak jakby kamera prześlizgiwała się z jednej sceny do drugiej, nie czyniąc między nimi żadnych powiązań.

Cała historia, opowiedziana w większości przez Segermana, przeplatana jest obrazami z życia tytułowego Sugar Mana, czyli zaginionego muzyka Rodrigueza. Historia to naprawdę nieprawdopodobna. Sixto Rodriguez był bowiem niezwykle utalentowanym młodym człowiekiem, który w wyniku szczęśliwego zbiegu zdarzeń nagrał 2 płyty. Mike Theodor, który z nim pracował, zarzekał się,że Rodriguez to geniusz na miarę Boba Dylana, którego niespotykana wrażliwość muzyczna i talent literacki powinny uczynić z niego gwiazdę światowego formatu. Życie i przemysł muzyczyny są jednak nieobliczalne, i jakkolwiek trudno w to nam dziś uwierzyć, słuchając piosenki muzyka z Detroit, Rodriguez przeszedł po amerykańskiej scenie muzycznej zupełnie bez echa. Nie odniósł żadnego sukcesu i wrócił do zwyczajnej, ciężkiej, fizycznej pracy, jak niechciany wykwit bluesa lat 70.



Zupełnie co innego jednak stało się w dalekiej Republice Południowej Afryki. Dlaczego akurat tam? W filmie podano łatwostrawną historyjkę o dziewczynie, która przywiozła płytę Rodrigueza ze sobą w odwiedziny do RPA, gdzie razem ze znajomymi zasłuchiwali się w piosenkach latynoskiego muzyka i kopiowali nielegalnie jego płytę. W ten oto sposób Rodriguez stał się tam jednym z najbardziej znanych, o ile nie najbardziej popularnych, gwiazd muzyki. „Sugar Man” opowiada nawet, że ta muzyka zainspirowała młodych ludzi do buntu przeciwko ówcześnie rządzącemu Apartheidowi i motywowała do nieoportunistycznego myślenia. Rodrigueza wymieniało się tam jednym tchem, razem z takimi legendami jak The Beatles czy Simon & The Garfunekel. Nieprawdopodobne? To jeszcze nie wszystko. Fani muzyka w RPA, zafascynowani jego postacią, głosem i twórczością, byli przekonani, że ta legendarna dla nich postać – bóg  rock and rolla w rodzimych Stanach Zjednoczonych, popełniła straszliwe samobójstwo poprzez podpalenie się żywcem na scenie lub strzelenie sobie w głowę podczas nieudanego koncertu. Wersji jego śmierci było kilka, ale wszystkie nieprawdopodobnie przerażające. Jak więc wielkie musiało być zdziwienie poszukujących go Segermana i Bartholomew-Strydroma, gdy okazało się, że Sixto tak naprawdę żyje, ma się dobrze i nadal pracuje w Detroit. Ten zmieniający bieg historii punkt kulminacyjny zdecydowanie powoduje przyśpieszenie tętna i wzmaga fascynację postacią głównego bohatera.


I w końcu go widzimy! Dojrzałego mężczyznę z pooraną twarzą, długimi włosami i nieśmiertelnymi ciemnymi okularami na oczach, w którym bez trudu można rozpoznać artystę-hipisa z okładki jego pierwszej płyty. Moment, gdy do akcji wkracza (czy raczej nieśmialo wchodzi) Rodriguez, sprawia, że film nabiera zupełnie nowych barw. Wymowa obrazu zostaje zdominowana przez cichą charyzmę osobowości muzyka, gdy ten, bardzo niechętnie, przybliża nam swoją postać. Po jego „wielkim odnalezieniu” Sixto zagrał w RPA łącznie 30 koncertów, gdzie, jak określiła jego córka, „stawał się tym, kim zawsze był” – czyli muzykiem światowego formatu, przeznaczonym do występowania dla milionowych publiczności. To jednak nie było w planach czy priorytetach tego niezwykłego artysty. Przez całe życie parał się ciężkimi, fizycznymi pracami, mieszkał w warunkach prawdziwie spartańskich i od czasu do czasu grywał na gitarze, bo po prostu to kochał.

Szkoda, że twórcy filmu nie poświęcili postaci głównego przecież bohatera trochę więcej czasu i uwagi, bo postać to szalenie intrygująca. Fakt, że niejako „powstał z martwych” jest tylko pretekstem do zagłębienia się w jego bogatą i czarującą osobowość. Sixto pokazał się jako osoba nieśmiała, uprzejma i nie zwracająca na siebie uwagi. Lecz co przede wszystkim przebijało się przez jego postać, to niespotykana nigdzie skromność i pokora. Ten człowiek wcale nie uważał, że sława i wielka kariera muzyczna w RPA, która była tak blisko, stanowiła wartość, za której utratą warto rozpaczać. Niedowierzanie Segermana kontrastowało z żelaznym spokojem i przekonaniem Rodrigueza. Przebijała z niego wolność i pewność co do wszystkich wyborów. A to, że w Stanach Zjednoczonych mu się nie udało… kwituje krótkim „Cóż, taki jest przemysł muzyczny”. Sixto to człowiek o charyzmie największych przywódzców, talencie nieśmiertelnych geniuszy i wrażliwości setek artystów razem wziętych – człowiek, który ze swoim debiutem muzycznym znalazł się prawdopobnie w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Rodriguez to też człowiek, który przy tym wszystkim we własnej wolności wybiera życie naznaczone pracą, dyscypliną i skromnością.
Cała ta magiczna osobowość nie została jednak w filmie ani pokazana, ani nawet zaakcentowana. Ciężar uwagi twórców skupiał się wciąż na pytaniu „Ale jak to możliwe, że on nie odniósł sukcesu w USA??” Pytanie to, zadawane zdecydowanie zbyt wiele razy, paradoksalnie nie doczekało się odpowiedzi, co klasyfikuje obraz Bendjelloula w rankingu filmów nie do końca przemyślanych czy zwyczajnie niedopracowanych.


Niedopracowanych – może i tak, ale tylko w części merytorycznej. W warstwie audiowizualnej natomiast „Sugar Man” prezentuje się przecież zjawiskowo. Piękne, starannie wykonane zdjęcia słonecznego RPA czy szarego, zimnego Detroit, przeplatane z setkami bohaterów, stapiają się w całość historii opowiedzianej obrazami i muzyką. To muzyka bowiem jest tu tym elementem (oprócz postaci samego Rodrigueza), który decyduje o głębokiej wyrazistości filmu. W „Sugar Manie” słyszymy tylko i wyłącznie kawałki autorstwa tytułowego muzyka; piosenki zebrane na tylko dwóch płytach. To jest zaskakujące, bo twórczość Sixto jest tak bogata, a potencjał tak widoczny, że zdecydowanie zapełnić mógłby wiele krążków. Gatunek, w jakim porusza się Rodriguez, to folkujący blues z elementami lekkiego jazzu o hiszpańskim, gitarowym zabarwieniu. Z pewnością można też o nim powiedzieć, że to muzyk rock and rollowy - a nieobecność instrumentów elektrycznych temu nie zaprzecza. Przeważa mistrzowska gra gitary, która nadaje utworom główny kształt i rytmikę i idealnie komponuje się z oryginalnym wokalem artysty. Podobieństwo do Boba Dylana jest niezaprzeczalne, ale Rodriguez to ktoś więcej niż tylko „Dylan z latynoskimi korzeniami”. Rodrigueza piosenki to skondensowane historie prawdziwych zdarzeń i ludzi, opowiedziane za pomocą muzyki. A teksty tych utworów to osobne poematy; wystarczy zasłuchać się chociażby „Cause”, „Sugar Man” czy „Can’t Get Away” (właściwie w każdy z jego utworów), by zachwycić się ich jednocześnie wysublimowaną i prostą, obfitującą w piękne i nieprzekombinowane metafory poetyką i zadumać nad ogromną wrażliwością tego niesamowitego człowieka.


Dlatego też nie powtórzę zadawanych w nieskończoność przez  producentów  filmu pytania o to, jak możliwe było, że Rodriguez nie zyskał należnej mu sławy. Sixto, ze swoją silną i cichą charyzmą człowieka zanurzonego w pracy zaśmiał się im wszystkim w twarz. To był jego wybór; od początku do końca. I co z tego, że nie zrobił wielkiej kariery? Najwyraźniej nie jest to wartość, na której zależy każdemu – a o tym twórcy filmu chyba zapomnieli, zastygając w swym niedowierzaniu.



Jakiekolwiek jednak pytania i kwestie film pozostawia otwarte i niedopowiedziane, „Sugar Man” zdecydowanie broni się przepiękną muzyką Rodrigueza i ładnie przedstawioną historią. Ogromne podziękowania dla twórców filmu zapewne płyną z całego świata, bo dzięki nim mogliśmy poznać Rodrigueza i jego wyjątkową twórczość. Twórczość Sugar Mana – człowieka owianego tajemnicą, który pozwolił nam odkryć swój talent i zasłuchiwać się bez końca w swój głos. And that’s a concrete cold fact.

niedziela, 5 stycznia 2014

Alicja bez łańcuchów

Światło jest przygaszone, ale wszystko widać wyraźnie; długie, białe świece migotliwie oświetlają scenerię rozedrganym płomieniem. Da się niemal wyczuć wiszące w powietrzu niecierpliwe oczekiwanie. Wtedy na scenę w wypełnionej po brzegi sali Brooklyn Academy of Music powoli wchodzą długowłosi muzycy. Jerry Cantrell. Basista Mike Inez. Gitarzysta Scott Olson. Perkusista Sean Kinney. A na końcu, w różowych włosach, ciemnych okularach przeciwsłonecznych i rozciągniętym czarnym swetrze, widzimy uśmiechającego się nieśmiało wokalistę Layne’a Staley’a. Bez ceremonialnego przedstawienia i bez uprzedzenia Alice in Chains zaczyna swój legendarny koncert Unplugged.



Alicja bez prądu

MTV Unplugged to seria koncertów, podczas których muzycy wykonuja utwory wyłącznie przy akompaniamencie instrumentów akustycznych. Pierwszy z takich występów odbył się w 1989 roku, gdy na scenie stanęli Bon Jovi i Richie Sambora. Wśród muzyków, którzy w przeciągu prawie dwóch dekad zaszczycili MTV swoją obecnością, znaleźli się między innymi Pearl Jam, Nirvana, R.E.M., Bruce Springsteen, Shakira, Bob Dylan… Koncert Alice in Chains, wykonany 10 kwietnia 1996 roku w Nowym Jorku z pewnością wybija się z szeregu pozostałych koncertów. I to nie tylko dlatego, że był to pierwszy występ zespołu po prawie trzyletniej przerwie, a także przedostatni raz, gdy wokalista Layne Staley zaśpiewał publicznie na żywo. Nawet oglądany za pośrednictwem wydanego w 1999 roku zapisu na nośniku DVD, koncert Alice in Chains Unplugged jawi się jako niezwykły spektakl muzyczno-teatralny. Bohaterowie przedstawienia doskonale znają swoje role, pozwalając sobie jednocześnie na momenty improwizacji, na które publiczność żywo i z oddaniem reaguje. Sceneria jest ściśle stopiona z klimatem panującym podczas występu, nie narzucając i nie przeszkadzając widzom w odbiorze, a wręcz uzupełniając i podkreślając jego wyjątkowy, niemal odświętny charakter. Nade wszystko jednak ten niezwykły spektakl to niecodzienna uczta muzyczna, w której dźwięki grają najważniejszą rolę; nadając czasowi rytm, decydując o temperaturze pomieszczenia i kierując ruchami muzyków.

           

Alice in Chains zagrali trzynaście utworów, z czego osiem to kawałki typowo „studyjne”. Część z nich nie różni się wiele od oryginałów (na przykład już pierwotnie mocno akustyczne No Excuses – wersja unplugged po prostu odcięła tylko gitarę elektryczną i miejscami nieco mocniejszą perkusję). Czy to źle? Koncert nie jest przeładowany nowościami i całkowicie na nowo zaaranżowanymi piosenkami, które z trudnością można rozpoznać przy wersji „bez prądu”. W przypadku Alice’ów taki wybór okazał się bardzo trafiony. Ale zacznijmy od początku…

Alicja wyreżyserowana    
    

Nutshell to utwór, wokół którego nie da się przejść obojętnie. Zupełnie niepowtarzalna melodyka, dyktowana głównie przez partie gitarowe z nienarzucającym się, ale jednocześnie mocno trzymającym całość w ryzach, rytmem, stanowi doskonałe tło dla wyjatkowego tekstu, napisanego przez Layne’a. Nutshell „bez prądu” nie różni się zresztą zbyt od wersji oryginalnej pod względem formy, ale słuchane podczas koncertu unplugged nabiera głębszego wyrazu. Być może też dlatego, iż jest grane jako pierwsze; Layne zaczyna go zupełnie bez ostrzeżenia, w idealnym czasie gładko wpasowując swój głos pod gitarę Jerry’ego. Nieco spokojniejsze tło instrumentalne pozwala uważniej wsłuchać się w tekst utworu – to samo zresztą można powiedzieć o pozostałych piosenkach, granych podczas koncertu. Już na samym początku koncertu grupa ze Seattle odsłania nam się w tak ważnej dla swojej historii kompozycji. Mówiąc o Nutshell nie można też nie wspomnieć o pięknej, długiej solówce gitarowej Jerry’ego, który zresztą uznawany jest za jednego z lepszych gitarzystów na świecie.

            Niezwykły duet Staley-Cantrell będzie dość często wysuwał się na pierwszy plan podczas występu w Brooklyn Academy of Music. Głos Jerry’ego, bardzo odmienny w barwie od wokalu Layne’a, słychać miejscami nawet w zbyt wielu momentach (zwłaszcza przy ostatnim utworze Killer is Me, kiedy to partia wokalowa należy niemal w całości do gitarzysty). Tę uzupełniającą się relację głosową słychać w szczególności w drugim zagranym podczas występu utworze – Brother. W porównaniu z nieco zbyt piskliwym, zwłaszcza w wokalu, oryginałem, wersja akustyczna odkrywa nam zupełnie nowe oblicze i tkwiący w kompozycji potencjał. Przede wszystkim na szczególną uwagę i osobne oklaski zasługuje tu kilka zaśpiewanych przez obu panów wersów a capella, których nie uświadczymy w oryginale. Jedyny krótki moment, gdy mogliśmy to usłyszeć, znajduje się właśnie na płycie DVD Unplugged. Te kilka sekund samego tylko śpiewu zatrzymuje piosenkę w kulminacyjnym momencie i potęguje jej piękno – zwłaszcza z wielką starannością i niemal uroczystym przeciąganiem głosek zaśpiewany ostatni wers: wonder how that color taste.




         Po spokojnym, melancholijnym niemal wstępie dwóch kawałków, do głosu dochodzi już bardziej energiczne No Excuses. Koncert Unplugged Alice in Chains przygotowali i zaaranżowali specjalnie pod to wydarzenie. Wyreżyserowany przez Alexa Colettiego, doskonale operuje dramaturgią i napięciem. Szybsze utwory przeplatane są z bardziej spokojnymi, tak aby słuchacz nie wypadał z rytmu odbioru całości. Małym zgrzytem w kompozycji całego koncertu jest zestawienie po sobie pod koniec dwóch długich, bo aż siedmiominutowych kawałków – Frogs i Over Now – oba dość ciężkie nawet w wersji „bez prądu”. Można jednak z czystym sumieniem stwierdzić, że całość została zaprojektowana z wielką starannością i rozmysłem – dzięki czemu koncert nie jest tylko listą granych po kolei piosenek, ale wszystkie zagrane tam kawałki składają się w jedną, gładką kompozycyjnie całość. Być może jest to jednym z powodów decydujących o tak dużym sukcesie całej produkcji.


            Skład utworów na Unplugged jednak nie jest jednoznacznie aprobowany przez wszystkich recenzentów. Podczas występu mogliśmy usłyszeć głównie kawałki z płyt EP Sap, Jar of Flies i studyjnych materiałów Dirt oraz Alice in Chains. Najczęstszym zarzutem przy wyborze materiału jest brak jakiegokolwiek utworu z płyty Facelift. Chłopaki z Alice zadbali jednak, by podczas występu nie zabrakło tak znaczących i znanych piosenek, jak Down In A Hole czy Rooster – w obu z nich elementy elektryczne stanowią przecież ważny element całości – ciekawe było więc posłuchanie ich przy odciętym prądzie. Utwory te absolutnie nie tracą nic z sedna i esencji kompozycji; przy braku elektryki zyskują jednak zupełnie nową jakość. Są w nieuchwytny sposób „głębsze”, wyraźniejsze i skierowane bardziej ku środkowi niż odgrywane po powierzchni. Zdecydowanie wielkie brawa należą się pomysłodawcy całego cyklu MTV Unplugged, bo dzięki tym koncertom słuchacze (i  przecież sami muzycy) są w stanie odkryć całkowicie nowe pokłady i potencjał tkwiący w znanych już utworach. Bez wątpienia i tak stało się przy występie kapeli ze Seattle. 
Alicja spontaniczna

            Ogromną zaletą zapisu video z koncertu jest fakt, iż nie zostały tam wycięte momenty pomiędzy granymi piosenkami (w przeciwieństwie do wersji audio). Możemy więc być naocznymi świadkami „wpadek”, pomyłek i spontanicznych zachowań muzyków. Takie perełki są niezwykle cenne nie tylko dla fanów zespołu, ale także dla tych, dla których koncert Alice’ów był pierwszym kontaktem z kapelą. Te momenty były też bardzo ważnym budulcem wyjątkowej atmosfery całego wydarzenia. Nawet nie będąc tam na żywo można wręcz poczuć klimat kameralnego koncertu – tak jakby był grany spontanicznie dla grona znajomych w zaprzyjaźnionej knajpie poźną nocą. Zdecydowanie sprzyja temu nieco ciasna scena Brooklyn Academy i nikłe, okraszone płomieniem świec, oświetlenie. Oraz okazjonalne pociąganie ze szklanki czy papierosa przez członków zespołu – zwyczaj tak charakterystyczny dla koncertów typowo „rock and rollowych”. Publiczność żywo i ochoczo reaguje też na impulsywne wstawki zespołu (soczyste „fuck!” Layne’a podczas pomyłki w tekście Sludge Factory przeszło już do historii). Warto wspomnieć też o tym, iż w pierwszym rzędzie na widowni siedziała legendarna Metallica, której żartobliwy hołd Alice składali, jakby od niechcenia i przypadkowo wtrącając fragmenty ich utworów (intro do Battery i Enter Sandman) pomiędzy kolejnymi partiami koncertu. A Jerry Cantrell nie może się miejscami powstrzymać od improwizowanych solówek country, wprawiając zamkniętego w sobie Layne’a w stan uprzejmego osłupienia. Uchodzi to jednak Jerry’emu na sucho, bo z wyjątkowym i całkowicie naturalnym wdziękiem profesjonalnego muzyka porywa publiczność do swojej zabawy. Duży plus dla zespołu, że pomimo tych wszystkich, uroczych i wywołujących uśmiech na twarzy, wstawek, za każdym razem potrafią spowrotem wskoczyć w rytm koncertu, nie tracąc nic z właściwej powagi i tempa całej kompozycji. Alice z mistrzowską konsekwencją prowadzą wykreowany przez siebie klimat, nie pozwalając widowni na przejęcie kontroli.           



Alicja przefiltrowana

Oglądanie koncertu z perspektywy widza nie znajdującego się osobiście na koncercie, a jedynie obserwującego wydarzenie nagrane na DVD, było dość specyficzne, ale z pewnością nie gorsze. Pomimo nieklasycznej formy odbioru spektakl nadal wywierał duże wrażenie. Można by bowiem przypuszczać, że taki pośredni sposób oglądania zniekształca przekaz czy też czyni go niepełnym… Zapis audiowizualny koncertu MTV Unplugged był jednak na tyle wyrazisty i dobrze wyreżyserowany, że oglądanie go za pomocą optycznego nośnika danych nie ogołacało widowiska z bogatwa wrażeń. Można być jedynie wdzięcznym twórcom całego cyklu, że umożliwili przyszłym pokoleniom słuchaczy poznanie całości koncertu. Nawet „przefiltrowani” niejako przez środki techniczne Alice in Chains urzekali wykonaniem swoich utworów. Forma, w jakiej tego doświadczamy (często przecież niezależna od nas - niektórzy słuchacze mogli w ogóle się jeszcze nie urodzić w 1996 roku), nie powinna stanowić bariery poznawczej czy przesądzać o ocenie całości widowiska.


Występ Alice in Chains MTV Unplugged zdecydowanie należy zaliczyć do jednego z najlepszych z całego cyklu koncertów akustycznych. Zagrane bez prądu kawałki legendy ze Seattle zyskały zupełnie nową jakość; głębię wyrazu, której na próżno szukać w wykonaniach z instrumentami elektrycznymi. Paradoksalnie utwory te zostały „uwolnione” z łańcucha wzmaniaczy. Pozostawione na pastwę surowego, niczym nie obudowanego języka akustyków wyzwoliły swój skrywany potencjał i pokazały się z nieco innej, niż dotychczas, strony. Wszystko, od układu muzyków na scenie, przez kameralność sali i nikłe oświetlenie, aż po wybór repertuaru i skład zespołu świadczyło o dużej staranności i dobremu przygotowaniu twórców całego wydarzenia. Aż trudno uwierzyć, że był to pierwszy koncert Alice’ów od niemal trzech lat – ich granie jest swobodne i idalnie zgrane – odkrywa z pewnością mistrzowski fach i profesjonalizm wszystkich członków zespołu. Aż żal, że był to przedostatni występ Layne’a, bo Unplugged niosło ze sobą obietnicę nowej, świeżej ery w historii kapeli. Być może jednak właśnie przez fakt niepowtarzalności i pewnej „ostateczności” samego koncertu, zyskuje on symboliczny charakter jedynej w swoim rodzaju kompozycji. Uwolnionej z więzów elektryki, jednocześnie swojskiej i uroczystej, nade wszystko jednak świetnie wykonanej. Kompozycji, której już nigdy nie będzie nam dane powtórzyć.


            

środa, 21 sierpnia 2013

Koniec końców o The End

Każdy z koncertów The Doors, a przynajmniej tych z udziałem Jima Morrisona, był jedynym w swoim rodzaju widowiskiem, całkowicie nieprzewidywalnym i fascynująco niebezpiecznym. Utworem, w którym Morrison pokazywał cały swój potencjał aktorski i rozwijał skrzydła swojej szalonej osobowości scenicznej, był utwór The End

Niezwykle ciekawa jest sama historia powstania tekstu piosenki. W 1966 roku Jim miał obsesję na punkcie dramatu Sofoklesa Król Edyp. Wyszukiwał o nim informacje, analizował i dyskutował z kolegą, wykładowcą psychologii na UCLA, na temat kompleksu Edypa. W tym samym czasie kariera Doorsów zaczęła nabierać rumieńców. W niedalekiej przyszłości widniała perspektywa podpisania kontraktu płytowego, w związku z czym wrażliwemu, wyczekującemu pozytywnego przełomu w swoim życiu Jimowi zaczęło się mieszać w głowie. Niemal codziennie brał kwas, chodził zamroczony i powtarzał w kółko te same słowa, swoją własną, obsceniczną edypową mantrę: Pieprzyć matkę, zabić ojca, zabić ojca, pieprzyć matkę. Artysta mruczał ją bez przerwy, chcąc w ten sposób wedrzeć się do własnej podświadomości. Czy się udało? Chyba tak, bo pewnego wieczora, gdy The Doors miało zagrać koncert w barze Whisky, ich wokalista nie pojawił się na scenie. Po pewnym czasie koledzy z zespołu, pod groźbą nieotrzymania honorarium za występ w niepełnym składzie, przywlekli całkowicie odurzonego LSD Jimmy’ego. Gdy ten doszedł nieco do siebie, koncert mógł się rozpocząć. W pewnym momencie wokalista powiedział Rayowi, żeby zaczął grać The End. Zaskoczony Manzarek nie wiedział, co zrobić, bo ten utwór grali zawsze na samym końcu. Przy uporze niemal nieprzytomnego Morrisona, Doorsi rozpoczęli wykonanie The End, które miało zmienić bieg ich kariery i już na zawsze przejść do historii rock and rolla. Jim bowiem, w trakcie trwania utworu, zmienił bez ostrzeżenia tekst piosenki. Nagle Ray Manzarek zrozumiał, co robi Jim. Odgrywa własną interpretację Króla Edypa! Wokalista zrobił chwilę przerwy, po czym ryknął nieludzkim głosem: Ojcze? Chcę cię zabić. Matko? Chcę… Pieprzyć cię mamo, pieprzyć cię mamo całą noc…! Potem nastąpiła sekwencja nieokreślonych wrzasków, konwulsyjnych ruchów i hipnotycznej muzyki. Jim był w transie, w swoim własnym świecie, we własnym teatrze, który odgrywał się w jego własnej głowie i który nikt poza nim samym nie rozumiał.


Występ był oczywiście niewyobrażalnym skandalem. Rozwścieczony do granic możliwości właściciel klubu, Phil Tanzini, wyrzucił ich z lokalu i zabronił kiedykolwiek tam wracać. Anegdota głosi, że w obliczu szalejącego ze złości i gniewu Tanziniego, Jim miał się uśmiechnąć i spytać: Ale do baru mogę przychodzić? Manzarek zaś dodał za zbiegającym ze schodów Philem: Słyszałeś kiedyś o Królu Edypie? The End było końcem początku oszałamiającej kariery The Doors, a sam utwór, z własną interpretacją Morrisona, przeszedł do legendy. W tym utworze, a zwłaszcza w jego wykonaniach scenicznych, Jim pokazuje całą swoją naturę dionizyjskiego boga. Miota się, syczy, skacze, wije się, ryczy, wydobywa z siebie niewyobrażalne dźwięki, by po sekundzie stać się przerażająco spokojnym. On, tekst utworu i muzyka są jednością i nie da się ich oddzielić. Manzarek, Densmore i Krieger stanowią idealnie wtapiające się tło instrumentalne, które jednak z niezwykłą intuicją i precyzją współgrają z nieobliczalnym szaleństwem wokalisty. 


Jim wydaje się stworzony do roli muzyka-performera. Ten uwielbiający występować dla publiczności „Pan Charyzma”, jak go nazywali fani, sam przyznał kiedyś, że kocha koncertowanie. Nie ma nic wspanialszego, niż granie przed publicznością.(…) Nie można się całkiem rozluźnić, bo ma się… obowiązek wobec tych ludzi. Trzeba być dobrym. Ludzie patrzą. Słowa te dosyć obco brzmią w ustach człowieka, na którego wzrok obserwujących go ludzi pobudzał do wszystkiego, tylko nie życzliwych zachowań. On był swoją muzyką, a jego muzyka była cała nim – możliwe, że ten efekt potęgowały, o ile nie tworzyły potężne dawki narkotyków. Mimo to można było niezaprzeczalnie stwierdzić, że Jim ma ogromny potencjał aktorski, który pokazywał przy interpretacji swoich tekstów. Widać to było chyba najbardziej w The End.

Jimbo. Subiektywnych i emocjonalnych słów kilka.

Umarł ponad 40 lat temu, a wciąż sprawia kłopoty, jak pisze w jego biografii Stephen Davis. Jim Morrison, bo o nim mowa, od wielu wielu lat nie schodzi z ust zakochanej w nim rzeszy fanów na całym świecie, a jego owiana tajemnicą tragiczna śmierć dalej pozostaje wdzięcznym tematem dla pisarzy, biografów i dziennikarzy. W kontekście omawiania jego twórczości często zadaje się pytanie, czy był on bardziej poetą, czy bardziej muzykiem. Te dwie płaszczyzny sztuki naprzemiennie pojawiały się bowiem w życiu artysty i trudno teraz określić, która z nich bardziej go określała. Ale czy naprawdę takie rozstrzygnięcie jest konieczne? Wystarczy, że Morrison, ze swoją niespotykaną wrażliwością i ogromnym talentem muzycznym może zaliczać się do elitarnego grona Artystów - i pod takim właśnie kątem można życie i twórczość Jima analizować. 

Możemy zacząć od tego, że Jim był bogiem. Tak przynajmniej postrzegany u szczytu swego i Doorsów sukcesu (niektórzy i obecnie mają taką o nim opinię). W latach sześćdziesiątych wokaliści najbardziej znanych grup rockowych stanowili dla swoich fanów przedmiot uwielbienia. Było to jednak na inną skalę, niż obecnie się spotyka, gdy nastolatki wzdychają do powieszonych na ścianie plakatów popowych gwiazdek. W czasach, gdy na scenach królowali The Rolling Stones, Bob Dylan, The Beatles czy właśnie The Doors, ich muzyka i cały przekaz sceniczny, który komunikowali swej publiczności, nierzadko miał niewiele wspólnego z samą muzyką. Panowała rewolucja obyczajowa, świat zmieniał się na oczach młodych ludzi i rację ma David Bowie, który powiedział, że [świat rocka] ściśle koncentruje się na sposobie myślenia swojej generacji i bardzo celnie go odzwierciedla. To nie przypadek, że wielcy twórcy rock and rolla pojawili się właśnie w tamtym czasie na świecie. Nie będę tu oczywiście wpadać w przesadę i twierdzić, że muzycy świadomie zmieniali świat. Zmiany następowały tak czy inaczej, a rockowi jedynie udało się przypieczętować ową społeczną i obyczajową rewolucję, jak pisze Grzegorz Brzozowicz. Jim Morrisom był osobą, która podobnie jak kilkoro innych artystów w tym czasie, potrafiła kształtować postawy młodych ludzi. Czy były to postawy poprawne, czy złe – nie ma znaczenia, ale nie można zaprzeczyć, że wokaliście The Doors udawało się to nadzwyczaj dobrze.


Czy Jim Morrison był więc „prawdziwym rock and rollowcem” – macho, zgodnie z kryteriami przyjętymi w czasach jego twórczości? Był bogiem seksu, to bez wątpienia, ale daleko mu było do macho czy takiego typu charyzmatycznego, wyzwolonego seksualnie wokalisty, jakim był na przykład Mick Jagger. Dionizyjskie widowisko, z jakiego uczynił swoje życie, w pewnym momencie pożarło go samego - kreacja pochłonęła aktora. Może dlatego, że nigdy tak naprawdę nie chciał, żeby jego wizerunek muzyczny miał cokolwiek wspólnego z „przedstawieniem”. To była jego misja, zadanie, jakie miał do wykonania przed słuchającymi go ludźmi. Mówił: Dla mnie tak zwane występy nigdy nie były grą. Były sprawą życia i śmierci, dążeniem do komunikacji, do wciągnięcia jak największej liczby osób jednocześnie w prywatny świat myśli. Ten jego świat myśli był jednak zbyt pokręcony i zbyt osobisty, by pobudzić w rozentuzjazmowanym tłumie cokolwiek więcej ponad ekstatyczne podniecenie i zrzucenie wszelkich hamulców moralnych. Morrison może i bogiem seksu był, ale był to wizerunek, który on sam wybrał świadomie, jako Król Jaszczurów. Jego prawdziwy przekaz, prawdziwa „misja” nie została zrozumiana, mimo że artysta spalał się, by ją światu zakomunikować.

Znieść granice percepcji, otworzyć drzwi pomiędzy rzeczami znanymi a nieznanymi – taka wizja przyświecała Morrisonowi i do tego też dążył całe swoje życie. Sama nazwa jego zespołu wywodziła się przecież z niej bezpośrednio. Zafascynowany poezją bitników, Jim zaczytywał się w wierszach Charlesa Baudelaire’a, Arthura Rimbauda czy Williama Blake’a. Z inspiracji poematem tego ostatniego narodziła się nazwa „The Doors”. Gdyby wrota postrzegania oczyszczone zostały, każda rzecz ukazałaby się człowiekowi taką, jaką jest, nieskończoną.  – te wersy z Zaślubin Nieba i Piekła były jak motto, które Jim recytował całe swoje życie. Oczyścić owe drzwi artysta próbował na wiele sposobów – seks, alkohol i narkotyki były jednymi z jego ulubionych narzędzi. Jeśli chodzi uzależnienie od narkotyków, nie był oczywiście jedyną gwiazdą rocka, która w tamtych czasach eksperymentowała z używkami, niszcząc sobie tym samym zdrowie, a nierzadko (jak w przypadku samego Morrisona) życie. Jeśli chodzi o samego artystę, tak wypowiadał się o swoim wizerunku zażywającej narkotyki gwiazdy rocka: Zastanawiam się, dlaczego oni myślą, że wciąż jestem naćpany. Może się boją, że ktoś może im odebrać własny odlot. Jakkolwiek by nie było, nie można zaprzeczyć, że uzależnienia lidera zespołu to jeden z głównych powodów, przez które kariera Doorsów zaczęła chylić się ku upadkowi. Reszta zespołu denerwowała się coraz bardziej i bardziej, gdy z powodu nadmiernego spożycia alkoholu wokalista nie był w stanie dokończyć koncertu. Za moment kluczowy można też uznać pamiętny koncert w 1971 roku w Nowym Orleanie, podczas którego Jim przewrócił się i odmówił kontynuowania wstępu. Podobno John Densmore opowiadał potem, że widział, jak tego wieczoru ulatuje z Jima energia.


Morrison wybierał więc takie same sposoby otwarcia „drzwi percepcji”, jak inne legendy muzyki tamtego okresu: Jimi Hendrix, Janis Joplin, Brian Jones… Narkotyki zabiły najdzielniejszych i najbardziej szalonych muzyków rockowych epoki. Wszystkich ich męczyła własna wrażliwość i niemożność odnalezienia się we współczesnym świecie, a ogromny talent tylko pogłębiał tragizm sytuacji, bo nie potrafili należycie zaprezentować go światu bez poddania się bezlitosnym prawom show-biznesu. Konsekwencje znane są wszystkim. Tajemnicza śmierć Morrisona do dziś pozostaje zagadką, której wyjaśnienia pewnie nigdy nie poznamy. Zgadzam się więc ze słowami Remigiusza Szczechowicza, który pisał, że rock’n’rollowy styl życia to coś więcej, niż seks i używki. To (…) permanentne opowiadanie się przeciw i mówienie „nie.” Podważanie uznanych autorytetów, odrzucanie religii i ideologii. Zachowania przekraczające obowiązujące zasady moralne i konwencje. Drwienie z rzeczy poważnych i folgowanie wartościom hedonistycznym. (…) Niecodzienne pomysły, kontrowersyjne bluźnierstwa, skandaliczne ekscesy.

Morrison, razem z wieloma innymi wielkimi muzykami z tego okresu wybrał właśnie takie „skandaliczne ekscesy i niecodzienne pomysły” oraz „folgowanie wartościom hedonistycznym” jako sposób na poszerzenie granic własnej percepcji. Doskonale zrozumiał sens czasów, w których żył - była to era nowych koncepcji religijnych, kryzysu duchowego, niepokojów politycznych, zamieszek na tle rasowym, mordów – ale też doskonała okazja do zmian i reform. 

Gdy Jim był u szczytu sławy, krytycy muzyczni sam nie wiedzieli, co zrobić z jego charyzmatyczną osobowością i prześcigali się w wymyślaniu wyrażeń najtrafniej opisujących jego postać. Padły nawet takie sformułowania, jak skrzyżowanie anioła z suką w rui. Bez   wątpienia wokalista Doorsów nie asekurował się też, jak wspomina słowa Micka Farrena Marc Spitz w Jaggerze. We wstępie jego biografii Stephen Davis naszywa mu wiele łatek: od zbuntowanego poety, przez gorzkiego kaznodzieję, nawet po wybrańca bogów. Jego zachowanie i wybory biografii i krytycy często tłumaczą „demonami”, które wciąż starały się przejąć nad nim władzę. 

Co było prawdziwą przyczyną i motorem napędowym działań legendarnego artysty, nie wiedział prawdopodobnie nawet on sam. Gonił za „autentycznymi” doznaniami, przesuwał granice własnego poznania, chciał przeprogramować swoje pokolenie, a wszystko to w ślepym biegu po spełnienie pragnienia nieskończoności, które w jego wrażliwej duszy rozbrzmiewało bezustannie głośnym wołaniem. Zaspokojenie pragnienie piękna, dobra i prawdy, które jest w każdym człowieku, u Jima przybrało formę autodestrukcyjnej podróży w głąb samego siebie. (…) Przejmował nieodłączną trwogę amerykańskich lat 60., czyniąc ją jeszcze bardziej szaloną i przerażającą. Potem obracał to wszystko w żart.

sobota, 13 lipca 2013

Bobby's Music

Dylan dał się poznać jako artysta folkowy, ale dziś znany jest jako jeden z największych królów rock and rolla. To nie tylko niesamowicie płodny pod względem tworzenia tekstów wokalista, ale także urodzony artysta estradowy. Mimo że, jak sam przyznaje, czasami na zamkniętej scenie dopada go klaustrofobia, Bob nie daje po sobie tego poznać. Promieniuje charyzmą i pewnością siebie, wzbudza podziw niesłabnącą dynamiką – w podobny sposób na scenie zachowywali się chyba tylko Elvis Presley i Frank Sinatra. Jak słusznie zauważa Wiesław Weiss, Dylan ma dar kondensacji (…) doświadczeń artystycznych największych folkowych wykonawców, takich jak Ramblin’ Jack Elliot czy Dave van Ronk. Nie tylko jednak potrafił przejąć charyzmę artystów folkowych, ale dodawał do tego coś od siebie, jedyny i niepodrabialny składnik – swoją wrażliwość. Wniósł ogromny wkład w wykształcenie się estetyki rocka, czyli muzyki jako ekspresji przeżyć i emocji jej twórcy. 


Wszystkie utwory, jakie stworzył, były jak kawałek jego samego, podarowany słuchaczom – do dziś nie można po prostu ich oddzielić jego samego. Takim kawałkiem, jednym z wielu wielu innych, jest Blowin’ In The Wind. Utwór ten, wykonywany z tak specyficznym dla Dylana, beznamiętnym głosem starego człowieka, z konsekwentną linią gitary, kontrastuje genialny i niemalże dramatyczny tekst ze spokojem melodii. Jest doskonałym przykładem na to, że Bobby, jako jeden z niewielu wielkich rock and rollowych artystów, potrafi z połączenia muzyki i tekstu stworzyć zupełnie nową jakość. Być może umiejętności tej Dylan nauczył się podczas niezliczonych nieprzespanych nocy, podczas których zasłuchiwał się w płynące z radia dźwięki wczesnego rock and rolla i rhytm&blues’a w wykonaniu Muddy’ego Watersa, Johna Lee Hookera czy  Jimmy’ego Reeda. Kładłem się spać dopiero po drugiej czy trzeciej nad ranem. Słuchałem wszystkich tych numerów, próbując je później rozgryźć. I właśnie w ten sposób sam zacząłem grać – wspomina późniejszy twórca Like A Rolling Stone. Bob zdecydował, że chce poświęcić swe życie łączeniu słów i muzyki – i to doświadczenie zmieniło nie tylko jego życie, ale także historię rock and rolla. Spuścizna Dylana jest bowiem skarbem, z którego bogactw czerpać będą kolejne pokolenia spragnionych piękna i prawdy muzyków.

Wśród długiej listy cech, które można przypisać Bobowi Dylanowi, analizując jego twórczość, jedna chyba tylko wydaje się adekwatna przy próbie tłumaczenia jego specyficznego zachowania i wyborów. Jest to niesłabnąca otoczka tajemnicy, która otacza artystę przy każdym jego kroku. Tajemnica, która może i chroni go w bezpiecznym schronie prywatności, ale jest też polem do popisu dziennikarzy co do jego biografii. A spekulacji tych jest liczba ogromna. Jakkolwiek by jednak nie było, dla mnie Dylan na zawsze pozostanie tym dwudziestokilkuletnim chłopakiem, który przyjechał do Nowego Jorku w poszukiwaniu sukcesu i, kto wie, popularności. Niezwykła wrażliwość, która go zawsze charakteryzowała, a którą być może nie raz przeklinał, była powodem, dla którego był w stanie napisać tak dużo wspaniałych utworów. Zawsze też jest sam – sam wchodzi na scenę i tak też z niej schodzi, uparty „pan swojego losu.” Idzie dumnie przez życie i nie potrzebuje nikogo innego do pomocy – wspomina jego była przyjaciółka Carole Childs. – A wszystko dzięki temu, że ma wielki talent. Talent? Czy może geniusz? Zdania są podzielone, nie ma jednak wątpliwości co do tego, że Bobby po prostu nie mógłby nie być wielkim artystą. Prawdziwy trubadur, absurdalny, nowy i niewiarygodnie niechlujny – jak go kiedyś opisała Joan Baez- z tlącymi się w nim pragnieniami prawdy i sprawiedliwości, wielki pisarz i poeta, któremu zdarzyło zakochać się w bluesie i folku – Bob Dylan.




Wszystkie grzechy Boba Dylana

Pół wieku minęło, a on dalej śpiewa. Dalej o nim głośno, dużo i wszędzie. Według niezliczonych definicji jest bardem, pisarzem, poetą, politycznym aktywistą, muzykiem. Urodził się jako Robert Allen Zimmerman, ale od przeszło pięćdziesięciu lat każe się nazywać Bob Dylan. O twórczości tego nietuzinkowego artysty były i będą pisane liczne rozprawy, po raz kolejny interpretujące jego „prawdziwą naturę” i  jedyne słuszne motywy, jakimi się w życiu kieruje. Wśród zacnego grona wydanych przez Boba albumów jeden obchodzi w tym roku szczególne urodziny. The Freewheelin’ Bob Dylan – drugi krążek muzyka – po dziś dzień uznawany jest za jedno z jego  najważniejszych wydań. 27 maja 2013 roku mija dokładnie 50 lat od jego powstania.




Niektórych zastanawia, dlaczego odkopujemy stare, zakurzone płyty i przyszywamy im łatkę aktualności. Są jednak takie albumy, które mimo pięćdziesiątki na karku wciąż zaskakują świeżością i wciąż mają coś do powiedzenia. Właśnie taką płytą niezaprzeczalnie jest The Freewheelin’ Bob Dylan. Od czasów jej wydania na początku lat 60. Dylan dał się poznać nie tylko jako instrumentalista i wokalista o magnetycznej osobowości, ale także jako genialny pisarz i kompozytor. Dyskusje na temat rzekomego zaangażowania politycznego Dylana zaczęły się, gdy artysta pojawił się na Marszu na Waszyngton w 1963 roku. Na tej płycie znajduje się także jedna z najważniejszych piosenek w jego karierze  – Blowin’ in the WindThe Freewheelin’ określany jest przez recenzentów muzycznych jako literacka perełka, zbiór hymnów o równości społecznej i jeden z najlepszych albumów amerykańskiego muzyka. W 1963 roku artysta idealnie wpasowywał się w nastroje społeczne panujące wówczas w Stanach Zjednoczonych. Świadomie czy nie, stał się „rzecznikiem swojego pokolenia”. Sam zawsze obruszał się na to określenie, twierdząc, że nigdy nie miał aspiracji do stania się jakimkolwiek rzecznikiem. Nie mógłby chyba jednak zaprzeczyć, że jego druga płyta wspaniale koresponduje z panującym wówczas klimatem walki o prawa obywatelskie i wyraża niepokoje ludzi w sprawie możliwości wybuchu wojny jądrowej. Przeplatane wypełnionymi tęsknotą za ukochaną dziewczyną piosenkami miłosnymi, okraszone tak bardzo specyficznym dla Dylana niebanalnym humorem, zanurzone w folkowo-bluesowej warstwie muzycznej, utwory nie mogły nie poruszyć słuchaczy. Na początku lat 60. Bob eksplodował mocą twórczą i produkował teksty jak opętany. Jego przyjaciele zastanawiali się nawet, pod wpływem jakich narkotyków jest ten, ogarnięty weną, oryginalny młody człowiek. „One po prostu ze mnie wypływają” – tak o swoich tworzonych wciąż wierszach miał ponoć kiedyś powiedzieć sam Bobby.

Jednak jeszcze w 1961 i 1962 roku, gdy wydał swoją pierwszą płytę, Bob Dylan, nic nie zapowiadało tego wybuchu popularności i sukcesu. Po tym ledwo dostrzegalnym krążku Dylan stał niejako na krawędzi porażki i zapomnienia. Pierwsza płyta sprzedała się w nakładzie zaledwie 5000 egzemplarzy, a to i tak w głównej mierze dzięki pomocy producenta Johna Hammonda i zaprzyjaźnionego z nim Johnny’ego Casha. W 1961 roku Dylan najczęściej kojarzył się ludziom jako utalentowany młody wokalista i instrumentalista, pałający uczuciem do muzyki folkowej, bluesowej i gospel. Wśród 13 utworów tylko dwa były jego autorstwa – Talkin’ New York oraz Song to Woody, stworzone jako hołd oddany jego idolowi, Woody’emu Guthrie. Krytycy zastanawiają się, co takiego się stało, że w zaledwie rok po wydaniu swej pierwszej, nieokraszonej sukcesem płyty, artysta wydał na świat tak głośny, nasycony politycznymi znaczeniami i bogaty w nieśmiertelne teksty krążek. Autor biografii muzyka, Clinton Heylin, wysuwa tezę, iż głównym powodem, dla którego Dylan zainteresował się tematem polityki i aktywności społecznej, była… dziewczyna. Nie byle jaka jednak dziewczyna, bo Suze Rotolo, drobna, śliczna, w 1963 roku dwudziestoletnia blondynka, córka członków Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych. Nie jest tajemnicą, że to właśnie ta ukochana Dylana miała ogromny wpływ na jego twórczość. Jak sam artysta kiedyś powiedział, „Suze siedziała w tych równościowo-wolnościowych klimatach długo przede mną. Uzgadniałem z nią teksty piosenek”. Mimo że Bobby wcześniej nie interesował się polityką, dla swej dziewczyny potrafił się poświęcić i zaczął brać aktywny udział w wydarzeniach politycznych. Jednym z nich, zdecydowanie jednym z najważniejszych, był Marsz na Waszyngton właśnie w 1963 roku, podczas którego, powitany gromkimi brawami, zaśpiewał kilka piosenek. Towarzyszyła mu tam folkowa piosenkarka Joan Baez, przez wielu fanów uważana do dnia dzisiejszego za „idealną dziewczynę dla Boba Dylana”. Aktywne zaangażowanie Boba w Marszu na Waszyngton niejako zaprzecza postawie muzyka niechcącego angażować się w politykę. Nie da się jednak zaprzeczyć, że od momentu wydania płyty The Freewheelin’ Dylan bezpowrotnie związał się ze światem zaangażowanej politycznie muzyki. Można wysnuć tezę, że od czasów płomiennej fascynacji Guthriem – „wyrazicielem problemów i trosk ludu amerykańskiego” – Bob nieświadomie (bądź świadomie) dążył do czynnego udziału w walce o równość społeczną. Robił to nie poprzez wygłaszanie głośnych przemówień czy wymachując flagą, ale przez teksty swoich piosenek i muzykę, która niejednokrotnie efektywniej przemawiała do młodych ludzi, niż właśnie rozgorączkowane mowy polityków.

Jako ciekawostkę można też dodać, że to właśnie Rotolo widnieje na fotografii zdobiącej okładkę albumu – przytulona do trzymającego ręce w kieszeniach młodego Dylana, beztroska blondynka. Kto wie, jak potoczyłaby się twórczość Boba, gdyby nie spotkał na swojej drodze Suze… Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że The Freewheelin’ raczej nie wyglądałoby wówczas tak, jak wygląda obecnie. Potwierdza tę tezę także fakt, że wiele z miłosnych piosenek napisanych przez muzyka w tamtym czasie była ściśle związana z jego tęsknotą za Suze, która po pół roku wspólnego mieszkania wyjechała do Włoch na studia artystyczne.

Bobby zaczął więc pisać piosenki. Od momentu, gdy ten nieodgadniony, tajemniczy i piekielnie utalentowany młody chłopak chwycił za pióro, historia rock and rolla zmieniła swój bieg. Muzyk twierdził, że pisanie wcale nie było takie trudne, bo teksty piosenek same leżą na ulicy, trzeba tylko je chwycić i spisać na papierze. „Gdyby nie ja, ktoś inny na pewno by to zrobił” – powiedział w jednym z wywiadów. Trudno obecnie powiedzieć, czy była to fałszywa skromność czy niedocenianie własnego talentu. Bob zawsze był artystą, który nie dał się opisać jedną etykietą. Nie da się jednak zaprzeczyć, że rok 1963 był czasem, gdy ten zakochany w folku i bluesie młody wokalista niemal każdego dnia wybuchał kolejnym genialnym tekstem piosenki. I to właśnie The Freewheelin’ było miejscem, gdzie mógł je wszystkie umieścić. Niespodziewana erupcja talentu i umiejętności literackich zaskoczyła chyba samego autora. Według pierwotnego planu, podczas sesji nagraniowych w studiu w kwietniu 1962 roku, na płycie miały znaleźć się tylko cztery utwory autorstwa Boba. W rezultacie wydana rok później płyta zawierała aż jedenaście autorskich kawałków wokalisty. Dylan więc albo tak umiejętnie „podnosił piosenki z ziemi i spisywał je na papier”, albo zwyczajnie dał upust swemu, skrywanemu wcześniej, talentowi i pasji literackiej. Zapał do literatury bowiem nie był obecna w życiu Boba dopiero od momentu, gdy nagrywał The Freewheelin’. Już od najmłodszych lat zafascynowany był literaturą i poezją, bliska jego sercu była także subkultura Beat Generation. Jego idolem był „lewicujący bard” Woody Guthrie oraz właśnie sami beatnicy, razem z autorem biblii owego nurtu (książką W drodze) – Jackiem Kerouaciem. Fascynacja postacią Guthriego przejawiała się już niejednokrotnie wcześniej – w wieku 19 lat Dylan rzucił studia i udał się w podróż śladami swego mistrza. Czytywał poezję Arthura Rimbauda (największy wpływ poety można zaobserwować na wydanej po The Freewheelin’ płycie Another side of Bob Dylan).

Od roku 1963 teksty jego utworów ewaluowały w ogromnym tempie – jawiły się jako zjawisko literackie wyjątkowej rangi. Do dziś stanowią przedmiot badań filologów, a samemu autorowi przysporzyły wielu zaszczytów, jak chociażby honorowy doktorat Princeton University. W późniejszych latach Dylan opublikował tom prozy poetyckiej Tarantula i dwa zbiory piosenek, poematów i rysunków: Writings And Drawings By Bob Dylan i Lyrics 1962-1985. Pracował nawet nad powieścią Ho Chi Minh In Harlem, nie wydaną jednak aż do końca lat 80. Od The Freewheelin’ zaczęła się także historia piosenki Blowin’ in the Wind. Czternasta na „Liście 500. utworów wszech czasów magazynu Rolling Stone”, nazwana hymnem walk o prawa obywatelskie lat 60., okrzyknięta najsłynniejszym utworem powojennych czasów czy podejrzewana o plagiat. Piosenka ta bezsprzecznie zasługuje na miano numeru jeden na drugiej płycie Dylana. Co ciekawe, sam autor legendarnego kawałka od samego początku nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, co napisał. Tekst, analizowany już od ponad pięćdziesięciu lat przez rzesze fanów, krytyków, recenzentów i filologów, napisał w zaledwie kilka minut, siedząc w kawiarni. „To była po prostu moja kolejna piosenka” – podsumował później. Jak przystało na muzyka zakorzenionego w tradycji folkowej, Bobby oparł swoją kompozycję na temacie pieśni murzyńskiej No More Auction Block For Me. Był to zabieg jak najbardziej dopuszczalny w tym środowisku, dlatego też późniejsze zarzuty co do tego, jakoby utwór Dylana był plagiatem, nie miały racji bytu. Blowin’ in the Wind, dzisiaj uwielbiany przez miliony, w latach 60. nie przypadł do gustu wszystkim krytykom. Uważali, że tekst piosenki jest zbyt chaotyczny i nic nie wnosi dla słuchacza, a do tego jeden wers w żaden sposób nie wiąże się logicznie z następnym. Tom Paxton, amerykański piosenkarz folkowy, powiedział kiedyś nawet, że nienawidzi tego utworu – „To typowy przykład tego, co nazywamy piosenką-listą zakupów, gdzie jedna linijka zupełnie nie wiąże się z kolejną”. Faktycznie, trudno tak naprawdę jednoznacznie określić, co autor miał na myśli, sam Bob, poproszony kiedyś o zdradzenie wymowy utworu, napisał: „Nie mogę za wiele powiedzieć o tej piosence, poza tym, że odpowiedź rozwiewa się na wietrze.” [ang. blowing in the wind]  Jakiekolwiek jednak motywy kierowały twórcą hitu i cokolwiek chciałby nią wyrazić, pozostanie to dla słuchaczy tajemnicą. Nie można jednak się nie zgodzić z Royem Silverem, który stwierdził w latach 60., że Blowin’ in the Wind było kluczem do sukcesu Boba Dylana – „Od tej piosenki wszystko się zaczęło”. Omawiając warstwę tekstową oraz wymowę ideologiczną płyty, nie można zapomnieć o równie ważnym budulcu każdego albumu. Mowa oczywiście o samej muzyce. Drugi krążek Dylana kontrastuje różnorodność tekstów ze spójnością melodii. W większości mamy tu do czynienia z bluesującym folkiem albo folkowym bluesem, z dużą ilością charakterystycznej dla Boba harmonijki i spokojnie rytmicznej, acz zaskakującej gitary. Dają się już jednak usłyszeć, ledwo co prawda dosłyszalne, skłonności Boba do bardziej rockandrollowego grania, od którego tak naprawdę nigdy całkowicie się nie odgrażał.


The Freewheelin’ Bob Dylan do dziś jest na ustach i piórach wielu recenzentów i krytyków. Bezsprzecznie był końcem początku wielkiej kariery Dylana, stał się jego przepustką do wielkiego świata muzyki, kamieniem milowym w jego karierze. Dylan przed i po The Freewheelin’ to prawdopodobnie ta sama osoba, ale świat muzyki przed i po tym albumie zdecydowanie nie był taki sam. Bobby dał się poznać jako genialny twórca tekstów, charyzmatyczny i wrażliwy rockandrollowiec, a przede wszystkim poszukujący prawdziwej jakości muzyki artysta – i takim pozostał do dziś. Wiele jest jednak twarzy, których do tej pory nie okazał – ale ta cecha jego osobowości od ponad pięćdziesięciu lat jest jak magnes dla jego słuchaczy. The Freewheelin’ było początkiem wielu elementów jego twórczości, które do tej pory charakteryzują go w największym stopniu. Literackość tekstów, zaangażowanie (lub poza zaangażowanego) w sprawy społeczne, pisanie pod wpływem uczuć do kobiety oraz niezachwiana pewność wraz z tą niewymuszoną, trudną do opisania charyzmą sceniczną – wszystko rozkwitło na krążku z 1963 roku.


sobota, 1 czerwca 2013

juwenalia - na zamówienie

Ogłaszajcie nowinę, roznoście wici – studenci przejmują miasto! I to po raz kolejny. Po raz kolejny do Wrocławia, razem z majowym rozpasaniem, wkroczyły dumnym krokiem Juwenalia. Okoliczności przyrody nie zawsze były sprzyjające - czasem słońce, czasem deszcz - ale nastroje niezmiennie szampańskie.

Zmienił się, jak zawsze przecież, line-up. W tym roku zasługiwał na szczególną uwagę, bo organizatorzy pokusili się o różnorodność, jakiej nie było chyba jeszcze nigdy. Zaskakiwał też, oczywiście jak najbardziej pozytywnie, rozmach imprezy. Koncerty podczas Juwenaliów 2013 trwały aż cztery dni. Cztery dni dobrej zabawy i dobrej muzyki – czego student może chcieć więcej?

No, może dobrego Pochodu Juwenaliowego. I tu nie można było narzekać; kto na Pochodzie Juwenaliowym był chociaż raz, doskonale wie, w czym rzecz. Kreatywność młodych ludzi nigdy nie przestanie zaskakiwać – wydaje się, że z roku na rok ich pomysłowość tylko wzrasta – jeśli to w ogóle możliwe. Pojawiły się więc znane już bywalcom Pochodów postaci, takie jak dziewczyny-winogrona, owinięta bandażami mumia, czy superbohaterowie wszelkiej maści. Zaskoczył Zakon Leja rodem z Uniwersytetu Ekonomicznego, pewien młodzieniec odziany w kusą panterkę oraz spacerujące klawisze Ctrl, Alt i Delete. Kolorowy i rozwrzeszczany Pochód przebył trasę z Politechniki aż na Rynek, który w pewny momencie został całkowicie oblężony. Gdyby całe to wydarzenie widział obcokrajowiec, nie znający polskich majowych tradycji studenckich, mógłby się zdziwić co nie miara. Jak to, nie wiecie zupełnie, o co chodzi? Niewybaczalne. Zachęcam więc do pojawienia się na Pochodzie Juwenaliowym w przyszłym roku.



Gdy już wszyscy ochłonęli nieco po Pochodzie, ruszyli na Wyspę Słodową, która od niepamiętnych czasów jest mekką życia studenckiego we Wrocławiu. Nie było więc lepszego miejsca na święto żaków, jak właśnie Wyspa. 9 maja, czyli w pierwszy dzień Juwenaliów, rozpoczęła się eklektyczna uczta muzyczna. Tego dnia na scenie rozgościło się disco-polo i gwiazda gatunku eurodance lat 90., czyli Dr. Alban w pełnej krasie! Oprócz tego mogliśmy bawić się przy wakacyjnych rytmach V-Unit i Letniego Chamskiego Podrywu. Studencka żywiołowość jak zawsze nie zawiodła i pomimo zmiennej pogody Wyspa długo rozbrzmiewała echem przebojów Sing Hallelujah czy Tylko hit na lato.

Pierwszy gorący dzień Juwenaliów dobiegł końca, a to był tylko początek. W piątek 10 maja nadszedł bowiem czas na takie gwiazdy polskiej muzyki rozrywkowej, jak Grubson, Gooral i Bracia Figo Fagot. Każdy z wykonawców, łącznie z występującymi jako pierwsi Sobotą, reprezentował odmienny styl muzyki. Każdy mógł więc tu znaleźć coś dla siebie.

Na szczególną uwagę i osobny akapit bezsprzecznie zasługuje Gooral. Dlaczego? Można powiedzieć, że ze względu na to, że jest prekursorem łączenia w Polsce electro, dubstepu i R’n’B z muzyką góralską. Ten pochodzący z Bielska-Białej młody muzyk konsekwentnie trzyma się własnego, niepodrabialnego stylu. Można też Goorala pokochać za odwagę i szczerość w przekazie takiej właśnie wizji muzyki, jaką sobie kiedyś wymarzył. Najbardziej jednak Gooral podczas Juwenaliów urzekał niesamowitą i zupełnie niewymuszoną umiejętnością stworzenia relacji ze swoją publicznością. Nie robił tego poprzez usilne wykrzykiwanie do słuchaczy niezwiązanych ze sobą tekstów – wręcz przeciwnie. Siła jego przekazu tkwiła  w muzyce, jaką grał i w spójności własnego wizerunku właśnie z taką muzyką, a nie inną. Widać i słychać było, że oto na scenie stoi człowiek, który dokładnie wie, co robi i dlaczego tu jest – a publiczność zawsze takie rzeczy wyczuwa. Tak też było ze studencką bracią zgromadzoną tego wieczora na Wyspie, która ową autentyczność wyczuła i nagrodziła gromkimi brawami.


Wraz z zejściem Goorala ze sceny morale wcale nie upadły. Wręcz przeciwnie. Jakkolwiek jednak dosyć zabawnie mówić o moralach, gdy wspominamy o zespole Bracia Figo Fagot… W każdym razie, duet, który swoją muzykę sam opisuje jako „miejski nurt disco-polo”, scenę doprowadził do wrzenia. Fenomen popularności tej kapeli bez wątpienia zasługuje na głębszą refleksję. Można bowiem pisać, że są niewydarzeni i nieokrzesani i trudno zrozumieć, kto ich wpuścił na scenę… Ale Bracia Figo Fagot to zdecydowanie coś więcej. Ich zachowanie i kreacja sceniczna nie trzymają się jakichkolwiek norm czy zasad – Bracia z tych zasad nie robią sobie absolutnie nic. Można nawet nieśmiało ukuć tezę, że ich ideologia takiego - oderwanego od wszystkiego, co porządne, ułożone i grzeczne – zachowania, przypomina nieco najwcześniejszych punków, którzy w latach 70. demolowali sceny i robili wszystko, co najdalsze od szeroko rozumianego „dobrego wychowania”. Figo i Fagot sceny co prawda nie zdemolowali, a publiczność żadnego urazu nie doznała (przynajmniej fizycznego), ale ich rebeliancka charyzma udzieliła się studentom, którzy zachowywali się niemalże jak podczas koncertu heavy metalowego… Doświadczenie koncertu Braci Figo Fagot jest trochę jak doświadczenie Pochodu Juwenaliowego – dopóki nie przeżyjesz, nie dowiesz się, o co tak naprawdę chodzi.

Po tak intensywnych dwóch dniach koncertów na Wyspie Słodowej wszyscy musieli nieco odpocząć, ale tylko po to, by przygotować siły na kolejne dni zabawy. 24 maja organizatorzy Juwenaliów przygotowali dzień wypełniony muzyką na naprawdę wysokim poziomie. Począwszy do Scoffers – świeżego powiewu alternatywy rodem z Wrocławia – poprzez genialnego i nigdy niezawodzącego Kim Nowak, soulową artystkę NATU oraz Kapelę ze Wsi Warszawa, aż po niekwestionowane gwiazdy wieczoru, czyli Julię Marcell i KAMP! Wszyscy wykonawcy reprezentowali podobny, wysoki poziom, jednak zróżnicowanie gatunkowe występujących mogło przyprawić o zawrót głowy. Studenci mieli więc okazję posłuchać na żywo muzyki, której na co dzień być może nie słuchają. Nie znaczy to, że nie mogą właśnie jednego z takich nieznanych gatunków nie polubić. Tak było w przypadku koncertu Kapeli ze Wsi Warszawa. Dosyć ryzykowna decyzja – zaprosić zespół, który niekoniecznie musi przyciągnąć tak wielkie rzesze studentów, jak chociażby Bracia Figo Fagot… Ryzyko się jednak opłaciło. Kapela ze Wsi Warszawa zaserwowała wrocławskim żakom porządną dawkę dobrego, słowiańskiego (jakkolwiek to brzmi) grania. Jestem pewna, że Wrocław przywita ich ciepło również za rok.



Zaraz po Kapeli na scenę Wyspy Słodowej weszła drobna, zakapturzona osóbka, z twarzą przykrytą ciemnymi włosami. Julia Marcell. Jeśli zachwyciła Was podczas słuchania jej muzyki z płyt, podczas koncertu zawładnie Waszym sercem całkowicie. Julia na scenie eksploduje energią, o jaką nigdy byśmy jej nie podejrzewali, słuchając jej eterycznego, spokojnego głosu. Skacze, wygina się, śmieje i tańczy – a wszystko w tak niesamowicie uroczy sposób, że nie da się oglądać jej koncertu bez uśmiechu na twarzy. Jej oryginalna, kipiąca emocjami muzyka to jedno, ale zachowanie Marcell na scenie – to już zupełnie osobna historia. Jej muzyki nie wystarczy słuchać. Trzeba też na jej muzykę patrzeć – oglądać to, jak sama na nią reaguje, jak własne dźwięki wpływają na ruchy jej ciała, i jaki kontakt potrafi złapać z publicznością… Julia Marcell na scenie to mała dziewczynka, która nie potrafi ukryć radości z faktu, że może zaśpiewać dla ludzi kilka piosenek. A zdolności wokalnych pozazdrościć dziewczynie może niejedna polska diwa.


A Wrocławianom pozazdrościć inne miasta mogą Juwenaliów. Następnego dnia na studentów czekała śmietanka naszego rodzimego hip-hopu. Ras Luta, Łona&Webber, Abradab, Miuosh, Marika&Spokoarmia oraz Sokół i Marysia Starosta – takie rzeczy tylko w stolicy Dolnego Śląska.


Maj w końcu jednak dobiegł końca, a Juwenaliowe szaleństwo zastąpiło szaleństwo sesyjne. Nic to jednak, bo wrażenia z tegorocznych imprez Juwenaliowych wielu zapewne wystarczą na rok, w sam raz do czasu kolejnej edycji święta studentów. Z niecierpliwością na nie czekamy, mając jednocześnie nadzieję, że organizatorzy nie zrezygnują z takiego samego rozmachu i postawienia na różnorodność, na jakie odważyli się w tym roku. Bo ja na kolejną wrocławską, majową różnorodność Juwenaliową czekam z niecierpliwością!