poniedziałek, 21 kwietnia 2014

SŁODKO-GORZKI SMAK ZAPOMNIANEGO GENIUSZU


Stany Zjednoczone lat 70. to czas pojawiania się świetnych muzyków, którzy systematycznie zapełniali amerykańską scenę muzyczną. Tworzyli nowe podgatunki, krystalizowali definicję rock and rolla, eksperymentowali z dźwiękami i kreowali własne legendy osobowości. Wśród całej tej rzeszy do teraz mniej lub bardziej znanych gwiazd muzyki, znajdowała się jedna gwiazda, która nawet nie zdążyła na dobre rozbłysnąć i wzbić się na nieboskłon. Sixto Rodriguez, Sugar Man – człowiek widmo, o którym wszyscy zapomnieli, a każdy powinien pamiętać.



Malik Bendjelloul stworzył obraz, który bardzo trudno jednoznacznie zaklasyfikować do jednego gatunku. „Sugar Man” zapewne pierwotnie miał być dokumentem, za czym świadczą nagrane setki z osobami zaangażowanymi w poszukiwania Rodrigueza oraz fragmenty oryginalnych nagrań, a także cała otoczka „wielkiego, detektywistycznego poszukiwania” głównego bohatera, wielkiego nieobecnego. Jednak od czysto dokumentalnego filmu oddziela go zarysowana, co prawda dość niekonsekwentnie, fabuła, włączająca do chwila kolejnych bohaterów i dopowiadając (lub nie) kolejne wątki. Poznajemy więc Mike’a Theodore – znanego producenta muzycznego; poznajemy Stephena Segermana, który był jedną z osób najbardziej zaangażowanych w odnalezienie Rodrigueza; poznajemy także zaangażowanego w całą sprawę dziennikarza muzycznego, Craiga Bartholomew-Strydroma. Wszyscy ci bohaterowie zdają się nie wiedzieć o swoim istnieniu, tak jakby kamera prześlizgiwała się z jednej sceny do drugiej, nie czyniąc między nimi żadnych powiązań.

Cała historia, opowiedziana w większości przez Segermana, przeplatana jest obrazami z życia tytułowego Sugar Mana, czyli zaginionego muzyka Rodrigueza. Historia to naprawdę nieprawdopodobna. Sixto Rodriguez był bowiem niezwykle utalentowanym młodym człowiekiem, który w wyniku szczęśliwego zbiegu zdarzeń nagrał 2 płyty. Mike Theodor, który z nim pracował, zarzekał się,że Rodriguez to geniusz na miarę Boba Dylana, którego niespotykana wrażliwość muzyczna i talent literacki powinny uczynić z niego gwiazdę światowego formatu. Życie i przemysł muzyczyny są jednak nieobliczalne, i jakkolwiek trudno w to nam dziś uwierzyć, słuchając piosenki muzyka z Detroit, Rodriguez przeszedł po amerykańskiej scenie muzycznej zupełnie bez echa. Nie odniósł żadnego sukcesu i wrócił do zwyczajnej, ciężkiej, fizycznej pracy, jak niechciany wykwit bluesa lat 70.



Zupełnie co innego jednak stało się w dalekiej Republice Południowej Afryki. Dlaczego akurat tam? W filmie podano łatwostrawną historyjkę o dziewczynie, która przywiozła płytę Rodrigueza ze sobą w odwiedziny do RPA, gdzie razem ze znajomymi zasłuchiwali się w piosenkach latynoskiego muzyka i kopiowali nielegalnie jego płytę. W ten oto sposób Rodriguez stał się tam jednym z najbardziej znanych, o ile nie najbardziej popularnych, gwiazd muzyki. „Sugar Man” opowiada nawet, że ta muzyka zainspirowała młodych ludzi do buntu przeciwko ówcześnie rządzącemu Apartheidowi i motywowała do nieoportunistycznego myślenia. Rodrigueza wymieniało się tam jednym tchem, razem z takimi legendami jak The Beatles czy Simon & The Garfunekel. Nieprawdopodobne? To jeszcze nie wszystko. Fani muzyka w RPA, zafascynowani jego postacią, głosem i twórczością, byli przekonani, że ta legendarna dla nich postać – bóg  rock and rolla w rodzimych Stanach Zjednoczonych, popełniła straszliwe samobójstwo poprzez podpalenie się żywcem na scenie lub strzelenie sobie w głowę podczas nieudanego koncertu. Wersji jego śmierci było kilka, ale wszystkie nieprawdopodobnie przerażające. Jak więc wielkie musiało być zdziwienie poszukujących go Segermana i Bartholomew-Strydroma, gdy okazało się, że Sixto tak naprawdę żyje, ma się dobrze i nadal pracuje w Detroit. Ten zmieniający bieg historii punkt kulminacyjny zdecydowanie powoduje przyśpieszenie tętna i wzmaga fascynację postacią głównego bohatera.


I w końcu go widzimy! Dojrzałego mężczyznę z pooraną twarzą, długimi włosami i nieśmiertelnymi ciemnymi okularami na oczach, w którym bez trudu można rozpoznać artystę-hipisa z okładki jego pierwszej płyty. Moment, gdy do akcji wkracza (czy raczej nieśmialo wchodzi) Rodriguez, sprawia, że film nabiera zupełnie nowych barw. Wymowa obrazu zostaje zdominowana przez cichą charyzmę osobowości muzyka, gdy ten, bardzo niechętnie, przybliża nam swoją postać. Po jego „wielkim odnalezieniu” Sixto zagrał w RPA łącznie 30 koncertów, gdzie, jak określiła jego córka, „stawał się tym, kim zawsze był” – czyli muzykiem światowego formatu, przeznaczonym do występowania dla milionowych publiczności. To jednak nie było w planach czy priorytetach tego niezwykłego artysty. Przez całe życie parał się ciężkimi, fizycznymi pracami, mieszkał w warunkach prawdziwie spartańskich i od czasu do czasu grywał na gitarze, bo po prostu to kochał.

Szkoda, że twórcy filmu nie poświęcili postaci głównego przecież bohatera trochę więcej czasu i uwagi, bo postać to szalenie intrygująca. Fakt, że niejako „powstał z martwych” jest tylko pretekstem do zagłębienia się w jego bogatą i czarującą osobowość. Sixto pokazał się jako osoba nieśmiała, uprzejma i nie zwracająca na siebie uwagi. Lecz co przede wszystkim przebijało się przez jego postać, to niespotykana nigdzie skromność i pokora. Ten człowiek wcale nie uważał, że sława i wielka kariera muzyczna w RPA, która była tak blisko, stanowiła wartość, za której utratą warto rozpaczać. Niedowierzanie Segermana kontrastowało z żelaznym spokojem i przekonaniem Rodrigueza. Przebijała z niego wolność i pewność co do wszystkich wyborów. A to, że w Stanach Zjednoczonych mu się nie udało… kwituje krótkim „Cóż, taki jest przemysł muzyczny”. Sixto to człowiek o charyzmie największych przywódzców, talencie nieśmiertelnych geniuszy i wrażliwości setek artystów razem wziętych – człowiek, który ze swoim debiutem muzycznym znalazł się prawdopobnie w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Rodriguez to też człowiek, który przy tym wszystkim we własnej wolności wybiera życie naznaczone pracą, dyscypliną i skromnością.
Cała ta magiczna osobowość nie została jednak w filmie ani pokazana, ani nawet zaakcentowana. Ciężar uwagi twórców skupiał się wciąż na pytaniu „Ale jak to możliwe, że on nie odniósł sukcesu w USA??” Pytanie to, zadawane zdecydowanie zbyt wiele razy, paradoksalnie nie doczekało się odpowiedzi, co klasyfikuje obraz Bendjelloula w rankingu filmów nie do końca przemyślanych czy zwyczajnie niedopracowanych.


Niedopracowanych – może i tak, ale tylko w części merytorycznej. W warstwie audiowizualnej natomiast „Sugar Man” prezentuje się przecież zjawiskowo. Piękne, starannie wykonane zdjęcia słonecznego RPA czy szarego, zimnego Detroit, przeplatane z setkami bohaterów, stapiają się w całość historii opowiedzianej obrazami i muzyką. To muzyka bowiem jest tu tym elementem (oprócz postaci samego Rodrigueza), który decyduje o głębokiej wyrazistości filmu. W „Sugar Manie” słyszymy tylko i wyłącznie kawałki autorstwa tytułowego muzyka; piosenki zebrane na tylko dwóch płytach. To jest zaskakujące, bo twórczość Sixto jest tak bogata, a potencjał tak widoczny, że zdecydowanie zapełnić mógłby wiele krążków. Gatunek, w jakim porusza się Rodriguez, to folkujący blues z elementami lekkiego jazzu o hiszpańskim, gitarowym zabarwieniu. Z pewnością można też o nim powiedzieć, że to muzyk rock and rollowy - a nieobecność instrumentów elektrycznych temu nie zaprzecza. Przeważa mistrzowska gra gitary, która nadaje utworom główny kształt i rytmikę i idealnie komponuje się z oryginalnym wokalem artysty. Podobieństwo do Boba Dylana jest niezaprzeczalne, ale Rodriguez to ktoś więcej niż tylko „Dylan z latynoskimi korzeniami”. Rodrigueza piosenki to skondensowane historie prawdziwych zdarzeń i ludzi, opowiedziane za pomocą muzyki. A teksty tych utworów to osobne poematy; wystarczy zasłuchać się chociażby „Cause”, „Sugar Man” czy „Can’t Get Away” (właściwie w każdy z jego utworów), by zachwycić się ich jednocześnie wysublimowaną i prostą, obfitującą w piękne i nieprzekombinowane metafory poetyką i zadumać nad ogromną wrażliwością tego niesamowitego człowieka.


Dlatego też nie powtórzę zadawanych w nieskończoność przez  producentów  filmu pytania o to, jak możliwe było, że Rodriguez nie zyskał należnej mu sławy. Sixto, ze swoją silną i cichą charyzmą człowieka zanurzonego w pracy zaśmiał się im wszystkim w twarz. To był jego wybór; od początku do końca. I co z tego, że nie zrobił wielkiej kariery? Najwyraźniej nie jest to wartość, na której zależy każdemu – a o tym twórcy filmu chyba zapomnieli, zastygając w swym niedowierzaniu.



Jakiekolwiek jednak pytania i kwestie film pozostawia otwarte i niedopowiedziane, „Sugar Man” zdecydowanie broni się przepiękną muzyką Rodrigueza i ładnie przedstawioną historią. Ogromne podziękowania dla twórców filmu zapewne płyną z całego świata, bo dzięki nim mogliśmy poznać Rodrigueza i jego wyjątkową twórczość. Twórczość Sugar Mana – człowieka owianego tajemnicą, który pozwolił nam odkryć swój talent i zasłuchiwać się bez końca w swój głos. And that’s a concrete cold fact.

niedziela, 5 stycznia 2014

Alicja bez łańcuchów

Światło jest przygaszone, ale wszystko widać wyraźnie; długie, białe świece migotliwie oświetlają scenerię rozedrganym płomieniem. Da się niemal wyczuć wiszące w powietrzu niecierpliwe oczekiwanie. Wtedy na scenę w wypełnionej po brzegi sali Brooklyn Academy of Music powoli wchodzą długowłosi muzycy. Jerry Cantrell. Basista Mike Inez. Gitarzysta Scott Olson. Perkusista Sean Kinney. A na końcu, w różowych włosach, ciemnych okularach przeciwsłonecznych i rozciągniętym czarnym swetrze, widzimy uśmiechającego się nieśmiało wokalistę Layne’a Staley’a. Bez ceremonialnego przedstawienia i bez uprzedzenia Alice in Chains zaczyna swój legendarny koncert Unplugged.



Alicja bez prądu

MTV Unplugged to seria koncertów, podczas których muzycy wykonuja utwory wyłącznie przy akompaniamencie instrumentów akustycznych. Pierwszy z takich występów odbył się w 1989 roku, gdy na scenie stanęli Bon Jovi i Richie Sambora. Wśród muzyków, którzy w przeciągu prawie dwóch dekad zaszczycili MTV swoją obecnością, znaleźli się między innymi Pearl Jam, Nirvana, R.E.M., Bruce Springsteen, Shakira, Bob Dylan… Koncert Alice in Chains, wykonany 10 kwietnia 1996 roku w Nowym Jorku z pewnością wybija się z szeregu pozostałych koncertów. I to nie tylko dlatego, że był to pierwszy występ zespołu po prawie trzyletniej przerwie, a także przedostatni raz, gdy wokalista Layne Staley zaśpiewał publicznie na żywo. Nawet oglądany za pośrednictwem wydanego w 1999 roku zapisu na nośniku DVD, koncert Alice in Chains Unplugged jawi się jako niezwykły spektakl muzyczno-teatralny. Bohaterowie przedstawienia doskonale znają swoje role, pozwalając sobie jednocześnie na momenty improwizacji, na które publiczność żywo i z oddaniem reaguje. Sceneria jest ściśle stopiona z klimatem panującym podczas występu, nie narzucając i nie przeszkadzając widzom w odbiorze, a wręcz uzupełniając i podkreślając jego wyjątkowy, niemal odświętny charakter. Nade wszystko jednak ten niezwykły spektakl to niecodzienna uczta muzyczna, w której dźwięki grają najważniejszą rolę; nadając czasowi rytm, decydując o temperaturze pomieszczenia i kierując ruchami muzyków.

           

Alice in Chains zagrali trzynaście utworów, z czego osiem to kawałki typowo „studyjne”. Część z nich nie różni się wiele od oryginałów (na przykład już pierwotnie mocno akustyczne No Excuses – wersja unplugged po prostu odcięła tylko gitarę elektryczną i miejscami nieco mocniejszą perkusję). Czy to źle? Koncert nie jest przeładowany nowościami i całkowicie na nowo zaaranżowanymi piosenkami, które z trudnością można rozpoznać przy wersji „bez prądu”. W przypadku Alice’ów taki wybór okazał się bardzo trafiony. Ale zacznijmy od początku…

Alicja wyreżyserowana    
    

Nutshell to utwór, wokół którego nie da się przejść obojętnie. Zupełnie niepowtarzalna melodyka, dyktowana głównie przez partie gitarowe z nienarzucającym się, ale jednocześnie mocno trzymającym całość w ryzach, rytmem, stanowi doskonałe tło dla wyjatkowego tekstu, napisanego przez Layne’a. Nutshell „bez prądu” nie różni się zresztą zbyt od wersji oryginalnej pod względem formy, ale słuchane podczas koncertu unplugged nabiera głębszego wyrazu. Być może też dlatego, iż jest grane jako pierwsze; Layne zaczyna go zupełnie bez ostrzeżenia, w idealnym czasie gładko wpasowując swój głos pod gitarę Jerry’ego. Nieco spokojniejsze tło instrumentalne pozwala uważniej wsłuchać się w tekst utworu – to samo zresztą można powiedzieć o pozostałych piosenkach, granych podczas koncertu. Już na samym początku koncertu grupa ze Seattle odsłania nam się w tak ważnej dla swojej historii kompozycji. Mówiąc o Nutshell nie można też nie wspomnieć o pięknej, długiej solówce gitarowej Jerry’ego, który zresztą uznawany jest za jednego z lepszych gitarzystów na świecie.

            Niezwykły duet Staley-Cantrell będzie dość często wysuwał się na pierwszy plan podczas występu w Brooklyn Academy of Music. Głos Jerry’ego, bardzo odmienny w barwie od wokalu Layne’a, słychać miejscami nawet w zbyt wielu momentach (zwłaszcza przy ostatnim utworze Killer is Me, kiedy to partia wokalowa należy niemal w całości do gitarzysty). Tę uzupełniającą się relację głosową słychać w szczególności w drugim zagranym podczas występu utworze – Brother. W porównaniu z nieco zbyt piskliwym, zwłaszcza w wokalu, oryginałem, wersja akustyczna odkrywa nam zupełnie nowe oblicze i tkwiący w kompozycji potencjał. Przede wszystkim na szczególną uwagę i osobne oklaski zasługuje tu kilka zaśpiewanych przez obu panów wersów a capella, których nie uświadczymy w oryginale. Jedyny krótki moment, gdy mogliśmy to usłyszeć, znajduje się właśnie na płycie DVD Unplugged. Te kilka sekund samego tylko śpiewu zatrzymuje piosenkę w kulminacyjnym momencie i potęguje jej piękno – zwłaszcza z wielką starannością i niemal uroczystym przeciąganiem głosek zaśpiewany ostatni wers: wonder how that color taste.




         Po spokojnym, melancholijnym niemal wstępie dwóch kawałków, do głosu dochodzi już bardziej energiczne No Excuses. Koncert Unplugged Alice in Chains przygotowali i zaaranżowali specjalnie pod to wydarzenie. Wyreżyserowany przez Alexa Colettiego, doskonale operuje dramaturgią i napięciem. Szybsze utwory przeplatane są z bardziej spokojnymi, tak aby słuchacz nie wypadał z rytmu odbioru całości. Małym zgrzytem w kompozycji całego koncertu jest zestawienie po sobie pod koniec dwóch długich, bo aż siedmiominutowych kawałków – Frogs i Over Now – oba dość ciężkie nawet w wersji „bez prądu”. Można jednak z czystym sumieniem stwierdzić, że całość została zaprojektowana z wielką starannością i rozmysłem – dzięki czemu koncert nie jest tylko listą granych po kolei piosenek, ale wszystkie zagrane tam kawałki składają się w jedną, gładką kompozycyjnie całość. Być może jest to jednym z powodów decydujących o tak dużym sukcesie całej produkcji.


            Skład utworów na Unplugged jednak nie jest jednoznacznie aprobowany przez wszystkich recenzentów. Podczas występu mogliśmy usłyszeć głównie kawałki z płyt EP Sap, Jar of Flies i studyjnych materiałów Dirt oraz Alice in Chains. Najczęstszym zarzutem przy wyborze materiału jest brak jakiegokolwiek utworu z płyty Facelift. Chłopaki z Alice zadbali jednak, by podczas występu nie zabrakło tak znaczących i znanych piosenek, jak Down In A Hole czy Rooster – w obu z nich elementy elektryczne stanowią przecież ważny element całości – ciekawe było więc posłuchanie ich przy odciętym prądzie. Utwory te absolutnie nie tracą nic z sedna i esencji kompozycji; przy braku elektryki zyskują jednak zupełnie nową jakość. Są w nieuchwytny sposób „głębsze”, wyraźniejsze i skierowane bardziej ku środkowi niż odgrywane po powierzchni. Zdecydowanie wielkie brawa należą się pomysłodawcy całego cyklu MTV Unplugged, bo dzięki tym koncertom słuchacze (i  przecież sami muzycy) są w stanie odkryć całkowicie nowe pokłady i potencjał tkwiący w znanych już utworach. Bez wątpienia i tak stało się przy występie kapeli ze Seattle. 
Alicja spontaniczna

            Ogromną zaletą zapisu video z koncertu jest fakt, iż nie zostały tam wycięte momenty pomiędzy granymi piosenkami (w przeciwieństwie do wersji audio). Możemy więc być naocznymi świadkami „wpadek”, pomyłek i spontanicznych zachowań muzyków. Takie perełki są niezwykle cenne nie tylko dla fanów zespołu, ale także dla tych, dla których koncert Alice’ów był pierwszym kontaktem z kapelą. Te momenty były też bardzo ważnym budulcem wyjątkowej atmosfery całego wydarzenia. Nawet nie będąc tam na żywo można wręcz poczuć klimat kameralnego koncertu – tak jakby był grany spontanicznie dla grona znajomych w zaprzyjaźnionej knajpie poźną nocą. Zdecydowanie sprzyja temu nieco ciasna scena Brooklyn Academy i nikłe, okraszone płomieniem świec, oświetlenie. Oraz okazjonalne pociąganie ze szklanki czy papierosa przez członków zespołu – zwyczaj tak charakterystyczny dla koncertów typowo „rock and rollowych”. Publiczność żywo i ochoczo reaguje też na impulsywne wstawki zespołu (soczyste „fuck!” Layne’a podczas pomyłki w tekście Sludge Factory przeszło już do historii). Warto wspomnieć też o tym, iż w pierwszym rzędzie na widowni siedziała legendarna Metallica, której żartobliwy hołd Alice składali, jakby od niechcenia i przypadkowo wtrącając fragmenty ich utworów (intro do Battery i Enter Sandman) pomiędzy kolejnymi partiami koncertu. A Jerry Cantrell nie może się miejscami powstrzymać od improwizowanych solówek country, wprawiając zamkniętego w sobie Layne’a w stan uprzejmego osłupienia. Uchodzi to jednak Jerry’emu na sucho, bo z wyjątkowym i całkowicie naturalnym wdziękiem profesjonalnego muzyka porywa publiczność do swojej zabawy. Duży plus dla zespołu, że pomimo tych wszystkich, uroczych i wywołujących uśmiech na twarzy, wstawek, za każdym razem potrafią spowrotem wskoczyć w rytm koncertu, nie tracąc nic z właściwej powagi i tempa całej kompozycji. Alice z mistrzowską konsekwencją prowadzą wykreowany przez siebie klimat, nie pozwalając widowni na przejęcie kontroli.           



Alicja przefiltrowana

Oglądanie koncertu z perspektywy widza nie znajdującego się osobiście na koncercie, a jedynie obserwującego wydarzenie nagrane na DVD, było dość specyficzne, ale z pewnością nie gorsze. Pomimo nieklasycznej formy odbioru spektakl nadal wywierał duże wrażenie. Można by bowiem przypuszczać, że taki pośredni sposób oglądania zniekształca przekaz czy też czyni go niepełnym… Zapis audiowizualny koncertu MTV Unplugged był jednak na tyle wyrazisty i dobrze wyreżyserowany, że oglądanie go za pomocą optycznego nośnika danych nie ogołacało widowiska z bogatwa wrażeń. Można być jedynie wdzięcznym twórcom całego cyklu, że umożliwili przyszłym pokoleniom słuchaczy poznanie całości koncertu. Nawet „przefiltrowani” niejako przez środki techniczne Alice in Chains urzekali wykonaniem swoich utworów. Forma, w jakiej tego doświadczamy (często przecież niezależna od nas - niektórzy słuchacze mogli w ogóle się jeszcze nie urodzić w 1996 roku), nie powinna stanowić bariery poznawczej czy przesądzać o ocenie całości widowiska.


Występ Alice in Chains MTV Unplugged zdecydowanie należy zaliczyć do jednego z najlepszych z całego cyklu koncertów akustycznych. Zagrane bez prądu kawałki legendy ze Seattle zyskały zupełnie nową jakość; głębię wyrazu, której na próżno szukać w wykonaniach z instrumentami elektrycznymi. Paradoksalnie utwory te zostały „uwolnione” z łańcucha wzmaniaczy. Pozostawione na pastwę surowego, niczym nie obudowanego języka akustyków wyzwoliły swój skrywany potencjał i pokazały się z nieco innej, niż dotychczas, strony. Wszystko, od układu muzyków na scenie, przez kameralność sali i nikłe oświetlenie, aż po wybór repertuaru i skład zespołu świadczyło o dużej staranności i dobremu przygotowaniu twórców całego wydarzenia. Aż trudno uwierzyć, że był to pierwszy koncert Alice’ów od niemal trzech lat – ich granie jest swobodne i idalnie zgrane – odkrywa z pewnością mistrzowski fach i profesjonalizm wszystkich członków zespołu. Aż żal, że był to przedostatni występ Layne’a, bo Unplugged niosło ze sobą obietnicę nowej, świeżej ery w historii kapeli. Być może jednak właśnie przez fakt niepowtarzalności i pewnej „ostateczności” samego koncertu, zyskuje on symboliczny charakter jedynej w swoim rodzaju kompozycji. Uwolnionej z więzów elektryki, jednocześnie swojskiej i uroczystej, nade wszystko jednak świetnie wykonanej. Kompozycji, której już nigdy nie będzie nam dane powtórzyć.