sobota, 1 czerwca 2013

juwenalia - na zamówienie

Ogłaszajcie nowinę, roznoście wici – studenci przejmują miasto! I to po raz kolejny. Po raz kolejny do Wrocławia, razem z majowym rozpasaniem, wkroczyły dumnym krokiem Juwenalia. Okoliczności przyrody nie zawsze były sprzyjające - czasem słońce, czasem deszcz - ale nastroje niezmiennie szampańskie.

Zmienił się, jak zawsze przecież, line-up. W tym roku zasługiwał na szczególną uwagę, bo organizatorzy pokusili się o różnorodność, jakiej nie było chyba jeszcze nigdy. Zaskakiwał też, oczywiście jak najbardziej pozytywnie, rozmach imprezy. Koncerty podczas Juwenaliów 2013 trwały aż cztery dni. Cztery dni dobrej zabawy i dobrej muzyki – czego student może chcieć więcej?

No, może dobrego Pochodu Juwenaliowego. I tu nie można było narzekać; kto na Pochodzie Juwenaliowym był chociaż raz, doskonale wie, w czym rzecz. Kreatywność młodych ludzi nigdy nie przestanie zaskakiwać – wydaje się, że z roku na rok ich pomysłowość tylko wzrasta – jeśli to w ogóle możliwe. Pojawiły się więc znane już bywalcom Pochodów postaci, takie jak dziewczyny-winogrona, owinięta bandażami mumia, czy superbohaterowie wszelkiej maści. Zaskoczył Zakon Leja rodem z Uniwersytetu Ekonomicznego, pewien młodzieniec odziany w kusą panterkę oraz spacerujące klawisze Ctrl, Alt i Delete. Kolorowy i rozwrzeszczany Pochód przebył trasę z Politechniki aż na Rynek, który w pewny momencie został całkowicie oblężony. Gdyby całe to wydarzenie widział obcokrajowiec, nie znający polskich majowych tradycji studenckich, mógłby się zdziwić co nie miara. Jak to, nie wiecie zupełnie, o co chodzi? Niewybaczalne. Zachęcam więc do pojawienia się na Pochodzie Juwenaliowym w przyszłym roku.



Gdy już wszyscy ochłonęli nieco po Pochodzie, ruszyli na Wyspę Słodową, która od niepamiętnych czasów jest mekką życia studenckiego we Wrocławiu. Nie było więc lepszego miejsca na święto żaków, jak właśnie Wyspa. 9 maja, czyli w pierwszy dzień Juwenaliów, rozpoczęła się eklektyczna uczta muzyczna. Tego dnia na scenie rozgościło się disco-polo i gwiazda gatunku eurodance lat 90., czyli Dr. Alban w pełnej krasie! Oprócz tego mogliśmy bawić się przy wakacyjnych rytmach V-Unit i Letniego Chamskiego Podrywu. Studencka żywiołowość jak zawsze nie zawiodła i pomimo zmiennej pogody Wyspa długo rozbrzmiewała echem przebojów Sing Hallelujah czy Tylko hit na lato.

Pierwszy gorący dzień Juwenaliów dobiegł końca, a to był tylko początek. W piątek 10 maja nadszedł bowiem czas na takie gwiazdy polskiej muzyki rozrywkowej, jak Grubson, Gooral i Bracia Figo Fagot. Każdy z wykonawców, łącznie z występującymi jako pierwsi Sobotą, reprezentował odmienny styl muzyki. Każdy mógł więc tu znaleźć coś dla siebie.

Na szczególną uwagę i osobny akapit bezsprzecznie zasługuje Gooral. Dlaczego? Można powiedzieć, że ze względu na to, że jest prekursorem łączenia w Polsce electro, dubstepu i R’n’B z muzyką góralską. Ten pochodzący z Bielska-Białej młody muzyk konsekwentnie trzyma się własnego, niepodrabialnego stylu. Można też Goorala pokochać za odwagę i szczerość w przekazie takiej właśnie wizji muzyki, jaką sobie kiedyś wymarzył. Najbardziej jednak Gooral podczas Juwenaliów urzekał niesamowitą i zupełnie niewymuszoną umiejętnością stworzenia relacji ze swoją publicznością. Nie robił tego poprzez usilne wykrzykiwanie do słuchaczy niezwiązanych ze sobą tekstów – wręcz przeciwnie. Siła jego przekazu tkwiła  w muzyce, jaką grał i w spójności własnego wizerunku właśnie z taką muzyką, a nie inną. Widać i słychać było, że oto na scenie stoi człowiek, który dokładnie wie, co robi i dlaczego tu jest – a publiczność zawsze takie rzeczy wyczuwa. Tak też było ze studencką bracią zgromadzoną tego wieczora na Wyspie, która ową autentyczność wyczuła i nagrodziła gromkimi brawami.


Wraz z zejściem Goorala ze sceny morale wcale nie upadły. Wręcz przeciwnie. Jakkolwiek jednak dosyć zabawnie mówić o moralach, gdy wspominamy o zespole Bracia Figo Fagot… W każdym razie, duet, który swoją muzykę sam opisuje jako „miejski nurt disco-polo”, scenę doprowadził do wrzenia. Fenomen popularności tej kapeli bez wątpienia zasługuje na głębszą refleksję. Można bowiem pisać, że są niewydarzeni i nieokrzesani i trudno zrozumieć, kto ich wpuścił na scenę… Ale Bracia Figo Fagot to zdecydowanie coś więcej. Ich zachowanie i kreacja sceniczna nie trzymają się jakichkolwiek norm czy zasad – Bracia z tych zasad nie robią sobie absolutnie nic. Można nawet nieśmiało ukuć tezę, że ich ideologia takiego - oderwanego od wszystkiego, co porządne, ułożone i grzeczne – zachowania, przypomina nieco najwcześniejszych punków, którzy w latach 70. demolowali sceny i robili wszystko, co najdalsze od szeroko rozumianego „dobrego wychowania”. Figo i Fagot sceny co prawda nie zdemolowali, a publiczność żadnego urazu nie doznała (przynajmniej fizycznego), ale ich rebeliancka charyzma udzieliła się studentom, którzy zachowywali się niemalże jak podczas koncertu heavy metalowego… Doświadczenie koncertu Braci Figo Fagot jest trochę jak doświadczenie Pochodu Juwenaliowego – dopóki nie przeżyjesz, nie dowiesz się, o co tak naprawdę chodzi.

Po tak intensywnych dwóch dniach koncertów na Wyspie Słodowej wszyscy musieli nieco odpocząć, ale tylko po to, by przygotować siły na kolejne dni zabawy. 24 maja organizatorzy Juwenaliów przygotowali dzień wypełniony muzyką na naprawdę wysokim poziomie. Począwszy do Scoffers – świeżego powiewu alternatywy rodem z Wrocławia – poprzez genialnego i nigdy niezawodzącego Kim Nowak, soulową artystkę NATU oraz Kapelę ze Wsi Warszawa, aż po niekwestionowane gwiazdy wieczoru, czyli Julię Marcell i KAMP! Wszyscy wykonawcy reprezentowali podobny, wysoki poziom, jednak zróżnicowanie gatunkowe występujących mogło przyprawić o zawrót głowy. Studenci mieli więc okazję posłuchać na żywo muzyki, której na co dzień być może nie słuchają. Nie znaczy to, że nie mogą właśnie jednego z takich nieznanych gatunków nie polubić. Tak było w przypadku koncertu Kapeli ze Wsi Warszawa. Dosyć ryzykowna decyzja – zaprosić zespół, który niekoniecznie musi przyciągnąć tak wielkie rzesze studentów, jak chociażby Bracia Figo Fagot… Ryzyko się jednak opłaciło. Kapela ze Wsi Warszawa zaserwowała wrocławskim żakom porządną dawkę dobrego, słowiańskiego (jakkolwiek to brzmi) grania. Jestem pewna, że Wrocław przywita ich ciepło również za rok.



Zaraz po Kapeli na scenę Wyspy Słodowej weszła drobna, zakapturzona osóbka, z twarzą przykrytą ciemnymi włosami. Julia Marcell. Jeśli zachwyciła Was podczas słuchania jej muzyki z płyt, podczas koncertu zawładnie Waszym sercem całkowicie. Julia na scenie eksploduje energią, o jaką nigdy byśmy jej nie podejrzewali, słuchając jej eterycznego, spokojnego głosu. Skacze, wygina się, śmieje i tańczy – a wszystko w tak niesamowicie uroczy sposób, że nie da się oglądać jej koncertu bez uśmiechu na twarzy. Jej oryginalna, kipiąca emocjami muzyka to jedno, ale zachowanie Marcell na scenie – to już zupełnie osobna historia. Jej muzyki nie wystarczy słuchać. Trzeba też na jej muzykę patrzeć – oglądać to, jak sama na nią reaguje, jak własne dźwięki wpływają na ruchy jej ciała, i jaki kontakt potrafi złapać z publicznością… Julia Marcell na scenie to mała dziewczynka, która nie potrafi ukryć radości z faktu, że może zaśpiewać dla ludzi kilka piosenek. A zdolności wokalnych pozazdrościć dziewczynie może niejedna polska diwa.


A Wrocławianom pozazdrościć inne miasta mogą Juwenaliów. Następnego dnia na studentów czekała śmietanka naszego rodzimego hip-hopu. Ras Luta, Łona&Webber, Abradab, Miuosh, Marika&Spokoarmia oraz Sokół i Marysia Starosta – takie rzeczy tylko w stolicy Dolnego Śląska.


Maj w końcu jednak dobiegł końca, a Juwenaliowe szaleństwo zastąpiło szaleństwo sesyjne. Nic to jednak, bo wrażenia z tegorocznych imprez Juwenaliowych wielu zapewne wystarczą na rok, w sam raz do czasu kolejnej edycji święta studentów. Z niecierpliwością na nie czekamy, mając jednocześnie nadzieję, że organizatorzy nie zrezygnują z takiego samego rozmachu i postawienia na różnorodność, na jakie odważyli się w tym roku. Bo ja na kolejną wrocławską, majową różnorodność Juwenaliową czekam z niecierpliwością!

Pół wieku Rock and Rolla

Gdy zbliżała się pięćdziesiąta rocznica powstania zespołu The Rolling Stones, cały świat przeczuwał, że nie będą to zwykłe urodziny. Plotki o tym, jakoby legendarna kapela miała wyruszyć w wielką trasę koncertową rozeszły się z szybkością błyskawicy, a wierni fani tylko przytupywali ze zniecierpliwieniem. Rzeczywistość jednak okazała się piękniejsza od marzeń, bo oto The Rolling Stones ogłosili, że nie tylko wyjadą w obiecaną trasę koncertową, ale także wydadzą nowy album. Pół wieku na estradzie zobowiązuje. Stonesi nie zawiedli swoich fanów i 12 listopada światu ukazała się składanka GRRR!prawdopodobnie ostatni wspólny projekt The Rolling Stones.



Stonesi nie byliby jednak Stonesami, gdyby nie działali z charakterystycznym dla siebie rozmachem. GRRR! wydano w pięciu edycjachczterdzieści utworów, trzy razy po pięćdziesiąt utworów (w tym płyta winylowa), a także album osiemdziesięcio-utworowy. To jednak krążek pięćdziesięcio-utworowy ma w sobie pewną symbolikę. Pięćdziesiąt piosenek obrazuje pięćdziesiąt długich lat istnienia zespołu na światowej scenie muzycznej. Ciekawe jest więc słuchanie albumu właśnie pod kątem pewnej historyczności i symboliki każdego z utworów. Może to tylko naiwna interpretacja, a może właściwy trop? Nie wiem, ale z chęcią wyruszę w podróż przez pół wieku rock and rolla, prowadzona przez GRRR!.


Pierwszy z trzech krążków pięćdziesięcio-utworowego albumu przenosi nas do szalonych lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii, gdzie rewolucja obyczajowa kazała skracać dziewczynom spódniczki, a rodzicom ze wstydu zakrywać oczy. Stonesi byli w swoim żywiole, stylem życia całkowicie spójni z muzyką, którą tworzyli. Come On, The Last Time czy Its All Over Now doskonale ilustrują epokę, w której powstały. Zwłaszcza Come On, które brzmi jak hymn muzyki tamtej dekady, z jedynym w swoim rodzaju brzmieniem harmonijki Briana Jonesa. Nie bez powodu zresztą utwór ten został wybrany jako absolutny debiut brytyjskiej kapeliukazał się jako ich pierwszy singiel w 1963 r. Warto też wspomnieć, że Come On jest coverem piosenki Chucka Berryego, który przecież stanowił dla Stonesów ogromną inspirację i wzór do naśladowania podczas całej ich obecności na rock and rolowej estradzie. Na GRRR! nie brakuje też uwielbianego przez chłopaków bluesa w Little Red Rooster, brzmiącego, jakby był wygrywany w zakurzonym barze przy butelce whisky. Co ciekawe, ta bluesowa perełka także nie jest oryginalnym dziełem The Rolling Stones, a klasykiem gatunku, wykonywanym przez takie gwiazdy jak chociażby Willie Dixon, Sam Cooke czy The Doors. Nie można również nie wspomnieć o absolutnych hitach, takich jak (I cant get no) Satisfaction, Under My Thumb i Paint It Black, które, z biegiem czasu, swym charakterem niemal całkowicie zespoiły się ze swoimi wykonawcami.



Pierwsza płyta najnowszego albumu Stonesów doskonale charakteryzuje zespół w początkowych latach jego powstawania. Byli nieokrzesani, szaleni, bezkompromisowi, zbyt nerwowi i nadto zachłannii wszystkie te cechy przelewają w swoją muzykę. Młodzi, ale dziwnie dojrzali i konsekwentni w swojej twórczości (przynajmniej wtedy), a to zaowocowało silną marką, która przecież przetrwała do dziś.

Kawałki  The Rolling Stones z lat siedemdziesiątych stanowiły klasę samą w sobie. Tak też przedstawia się druga płyta GRRR!. Naszpikowana tak bezcennymi utworami, jak JumpinJack Flash, Gimme Shelter, Brown Sugar, Sympathy For The DevilPo raz kolejny Stonesi udowadniają, że tworzenie muzyki to coś, co potrafią robić najlepiej. Nie już tak bezkompromisowi i jednoznaczni w swym wyborze stylu, jak w latach sześćdziesiątych. Eksperymentują z innymi gatunkami, ciągle jednak hołdując nieśmiertelnemu rock and rollowi. Na drugiej płycie GRRR! The Rolling Stones wracają do lat swojej świetności i utworów, które przyniosły im dużą sławę. Z jednej strony to więc kawałki, które łączą zespół pod względem stylu, bo jest to styl różnorodny, ale niezmiennie spójnyto rock and roll w czystej postaci. Z drugiej strony pewniejsza pozycja na rynku muzycznym daje Stonesom możliwość stosowania większego rozmachu w eksperymentowaniu i ciągłej zabawie ze słuchaczami. Bo mamy klasycznego JumpinJack Flash, ale zaraz potem słuchamy bardzo countrowego Honky Tonk Woman czy  Sympathy for the Devil i jego egzotycznych niemal bębnów. Nie można tu też nie wspomnieć o przywołującym na myśl styl Led Zeppelin, synkretycznym Doo Doo Doo Doo (Heartbreaker). Drugi krążek jubileuszowego albumu udowadnia, że mimo stałej marki The Rolling Stones ciągle potrafią czymś zaskoczyć.



Pomimo bagażu doświadczeń i upływu lat brytyjscy muzycy zachowują swoją młodzieńczą nonszalancję i ciekawość świata. Co prawda nie wszystkie z popełnianych przez nich eksperymentów zasługują na oklaski. Wystarczy posłuchać Emotional Rescue klasycznego utworu disco, którego nie powstydziliby się Bee GeesPod koniec lat osiemdziesiątych Stonesi niezaprzeczalnie wkraczają w nową erę. Ostatnia płyta albumu jest może i najmniej zaskakująca, i najmniej  klasycznie rock and rollowa, w porównaniu do poprzednich dwóch, ale nie traci na świeżości. Dont stop, umiejscowione na prawie samym końcu płyty, zdaje się zapowiadać coś nieoczekiwanego


Bo nieoczekiwana okazała się niespodzianka w postaci dwóch ostatnich kawałków GRRR!zupełnie nowych produkcji zespołu, nagranych na kilka miesięcy przed wydaniem płyty. Utwory, dzięki którym The Rolling Stones udowodnili, że ich muzyka nie straciła koloru po 50 latach pracy. Doom and Gloom i One More Shot to bardzo podobne, a jednocześnie zupełnie różne utwory. Podobne, bo brytyjski zespół pokazuje po raz kolejny swoją wielkość i nieśmiertelność w historii rock and rolla. Jednym małym zgrzytem jest tylko fakt, że refren z One More Shot jest żywcem ściągnięty z All Night Long AC/DC. Pomijając to małe niedociągnięcie, One More Shot broni się tradycyjnym podejściem do gatunku, ciekawą linią gitarową i bardzo optymistycznym, pełnym nadziei posmakiem, jaki zostaje na długo po wysłuchaniu piosenki. Jeśli chodzi o drugi z całkowicie nowych utworów Stonesów, czyli Doom and Gloom, to nie ma wątpliwości, że jest to kawałek absolutnie genialny od początku do końca. Jak pomost łączący rok 1962 z 2012i o to chodziło! Singiel jest najlepszym dowodem na to, że prawdziwy rock and roll nigdy się nie starzeje. Dowodzi też, że nie starzeją się sami Stonesi, mimo nieubłagalnie płynącego czasu



Jak zatem dzisiaj przedstawiają się Mick Jagger, Keith Richards, Ronnie Wood i Charlie Watts? To stateczni panowie o ogromnym doświadczeniu, utalentowani muzycy, ikony rock and rolla. Co jednak najbardziej chyba zasługuje na podziw i oklaski, to fakt, nawet po pół wieku wspólnej pracy i wspólnego życia, nie zawsze przecież usłanego różami, w stanie wydać tak świetną produkcję, jaką niezaprzeczalnie jest GRRR!. Trzypłytowa wersja albumu prowadzi nas przez całą historię Stonesów, pokazując nie tylko ich wzloty i sukcesy, ale także upadki i porażki. Jest doskonałym podsumowaniem półwiecza pracy i konfrontacją z upływającym czasem, bo to, co było hitem w latach sześćdziesiątych, niekoniecznie musi się podobać słuchaczom w 2012 r. Stonesi odważnie i z podniesionym czołem prezentują swój dorobek, a do tego dorzucają jeszcze swoje trzy grosze w postaci dwóch nowych (i genialnych!) utworów. Za Anthonym Decurtisem z Rolling Stone Magazine zadam więc pytanie: Czy GRRR! jest idealne? Oczywiście, że nie! I bardzo dobrze, bo GRRR! jest przede wszystkim autentyczne. Zespolone nie tylko z muzyką i nieśmiertelnym stylem zespołu, ale także przesiąknięte charakterem każdego z muzyków. Takie połączenie jest najlepszą nagrodą dla rzeszy fanów na całym świecie.


Ale czy w takim razie mamy traktować GRRR! jak piękne pożegnanie The Rolling Stones ze sceną muzyczną? Miejmy nadzieję, że nie, bo bez nich zwyczajnie byłoby nudno. A znając nieobliczalność Stonesów jestem w stanie śmiało przepowiedzieć, że jeszcze czeka nas tenOne more shot.


Tytuł: GRRR!
Wykonawca: The Rolling Stones
Wytwórnia: ABKCO, Universal Music Group
Data wydania: 12 listopada 2012 r.