poniedziałek, 14 stycznia 2013

To Rock or not to Rock?


Mówi się, że jest magią. Mówi się, że to styl życia. Niektórzy twierdzą, że bez niego nie ma Muzyki. Rock and roll – jaki jest naprawdę? Czym jest naprawdę? Pytanie dosyć pretensjonalne i już na samym początku możemy stwierdzić, że odpowiedzi jest tyle, ile jego słuchaczy. Podejmę jednak wyzwanie i postaram się w choć małym stopniu podsumować, czym prawdziwy Rock and Roll jest właśnie tylko i wyłącznie dla mnie. Ostatecznie, jak powiedział Neil Young, Rock and roll is here to stay…

Preaching the blues

Nie jest tajemnicą, że gdyby nie było bluesa, Rock and Roll prawdopodobnie by się nie narodził. Niektórzy, zatopieni w metalowej biżuterii, przyduszeni zbyt ciasnymi skórzanymi ubrankami i nieco przygnieceni ciężarem żelu na swoim irokezie mogą o tym niestety zapominać. Dlaczego fakt, że blues był prapoczątkiem Rock and Rolla jest aż tak ważny? Bo bez bluesa Rock and Roll nie byłby aż tak PRAWDZIWY. W bluesie, jak w żadnym innym gatunku muzyki, można niemal zobaczyć emocje, jakie wyzierają z dźwięków. Smutek, melancholia, rozczarowanie, miłość, a czasami po prostu czysta, prosta radość z grania – ja zwyczajnie wierzę, że to, co słyszę, jest prawdziwe. Rock and Roll w pierwszych latach swojego powstawania oddychał powietrzem bluesowego stylu życia. To dlatego jest na tyle prosty, że porwał tłumy i na tyle uczciwy, że niemożliwy do zakwestionowania.
Muddy Waters jest pierwszą osobą, która wizualizuje mi się, gdy myślę o bluesie. Nie ma sensu przytaczać teraz całej jego biografii i udowadniać, że jest niekwestionowanym królem tego gatunku. Wystarczy, że posłuchamy tego:


Bring me back to the 60’s

Lata 60. to moja ulubiona dekada. Nie, nie lata 70. ze swoim seksualnym wyuzdaniem, długimi spódnicami, kwiatami we włosach i Woodstockowym tańcem w błocie. Lata sześćdziesiąte urodziły Rock and Roll takiego właśnie, do jakiego ja zawsze wracam i który nigdy mi się nie znudzi. Młodzi Stonesi, młodzi Beatlesi, Chuck Berry, The Sonics, Herman’s Hermits, młodzi The Kinks… serce roście jak się patrzy na tych wszystkich kochanych chłopaków (bo mimo wszystko Bitelsi też byli fajni ;))


Jednak tym, co najbardziej porywa w Rock and Rollu, a co w latach 60. właśnie było najbardziej widoczne, jest niezmącona radość z życia i z grania, którą po prostu słychać. Energia i inspiracja, jakiej nie doświadczyłam nigdzie indziej, jak tylko w tym gatunku z tejże dekady. Wystarczy spojrzeć na Chucka Berry’yego i jego dziecięcy uśmiech, by zapomnieć o wszelkich smutkach. Zbyt emocjonalnie? Pewnie i tak, ale cóż z tego, skoro Chuck, w wieku ponad już osiemdziesięciu lat dalej trzyma się wspaniale, dalej tak samo cudownie się uśmiecha, a przede wszystkim wciąż gra Rock and Rolla! John Lennon chyba żywił podobne uczucia do tego muzyka, bo powiedział kiedyś, że If you tried to give rock and roll another name, you might call it ‘Chuck Berry’.


Rock and Rollin’ Love
Za niedocenianym polskim zespołem o wdzięcznej nazwie CzerWąsi, powiem, że Modlę się o miłość. A dokładniej, o Rock and Rollową milość ;) Tym samym zaliczam się do rzeszy równie przegranych dziewczyn, które słabością do potarganych chłopaków z gitarami okupiły wiele niezapomnianych koncertów… Cóż, smutne to dosyć, ale po co ukrywać, że mam syndrom grouppie, skoro i tak większość moich znajomych o tym wie. W każdym razie głupcem jest ten, kto twierdzi, że Rock and Roll to tylko przyjemność dla uszu. Ten gatunek muzyczny jak żaden inny (paradoksalnie) potrafi uczynić z jego wykonawców bogów seksu. Tym bardziej jest to niemal niemożliwe do osiągnięcia, jak się spojrzy na przykład na panów z The Who albo The Motorhead… A jednak. W czym tkwi magia? Można mówić, że w rytmie, że w tekstach, w gitarach czy w zachowaniu scenicznym. Bez znaczenia - niech już każda z pań wypowie się za siebie. Ja w tym czasie pooglądam sobie (młodego) Jima i (młodego) Boba, moich dwóch ulubionych chłopaków.




Party Rock Anthem

Był blues, była radość życia, byli chłopcy, nadszedł czas na imprezy. Nie bez powodu przecież powstało hasło Sex, drugs and rock’n’roll. Sama przyłapałam się nie raz, przypominając sobie któreś tam imprezy, że „o, ta to była bardzo rock and rollowa.” Skąd w ogóle wziął się taki miernik sukcesu dobrej zabawy? Zwyczajnie – ze stylu życia muzyków, którzy Rock and Rolla grali. Imprezy The Rolling Stones, Led Zeppelin czy The Doors przeszły już do legendy.


Ku inspiracji polecam klip nagrany przez Davida Bowiego i Micka Jaggera; całkiem przewrotnie wybrany tutaj jako ilustrację Rock and Rollowej imprezy. W końcu któż nie chciałby wybrać się w miasto z tymi dwoma dżentelmenami? Ja pierwsza ustawiam się w kolejce!


I love Rock and Roll
A zatem, czy znajdziemy jedną sztywną definicję Rock and Rolla? Można próbować, ale z całym przekonaniem stwierdzam, że będą to bezowocne poszukiwania. Rock and Rolla właśnie dlatego nie da się w jeden prosty sposób zdefiniować, bo zbyt bardzo przesiąknięty jest tym, co w życiu  świetne. Nie jest tylko muzyką; to styl zachowania i sposób podejmowania decyzji i pewna jestem, że wiele osób podpisałoby się pod tą deklaracją. Samo w sobie jednak ciekawe jest szukanie ciągle wyznaczników tego, co może być nazywane „Rock and Rollowym” i nad tym, między innymi, będę się w następnych postach zastanawiać.
Sama sobie życzę miłej podróży…
A póki co, kończę dzisiejsze kazanie znakomitym utworem I love rock and roll w wykonaniu zespołu The Arrows. Jest to moje najulubieńsze na świecie wykonanie tej piosenki! Nie dość, że ów zespół zagrał ją jako pierwszy, to jeszcze aż czuć z klipu czystą radość z grania. Bo czy nie o to w tej Muzyce chodzi? Chyba tak, bo całkowicie zgadzam się z Elvisem, że Rock and roll music, if you like it, if you feel it, you can’t help but to move to it.


piątek, 4 stycznia 2013

Start Me Up! Czyli Punkt Zero.


Dzień dobry! Jestem Karolina i będę pisać o Rock and Rollu.
Dlaczego? Bo lubię pisać i lubię Rock and Roll, proste.

Od jakiegoś już czasu staram się coraz bardziej poszerzać moją wiedzę o muzyce i coraz i coraz bardziej chcę poznawać zwłaszcza najfajniejszy gatunek muzyki, jakim jest Rock and Roll. Od 2009 roku piszę więc, piszę i piszę o tym, ale trzeba to w końcu jakoś usystematyzować. Postanowiłam więc zrobić to publicznie, stąd forma bloga.

Nic nie obiecuję!! Ale i tak będzie fajnie.

Póki co umieściłam tu kilka moich tekstów, opublikowanych na przełomie ostatnich 3 lat. Subiektywnie wybrałam najśmieszniejsze i najciekawsze. Polecam zwłaszcza te najstarsze, z 2009 i 2010 roku, śmiechu jest co nie miara. Ale przynajmniej widać, na jakim etapie poznawania muzyki byłam wtedy, niczego więc nie żałuję (nawet chorej fascynacji Nightwish i uznania twórczości HappySad za „cudowną muzykę”) J

Na razie koniec tłumaczeń, więcej info lada chwila.

Na dobry początek zostawiam Was ze Stonesami. Polecam Jaggera tańczącego swój genialny układ choreograficzny oraz resztę kapeli jawnie nie mogącej powstrzymać się od śmiechu na widok tych radosnych harców.

Dziękuję, pozdrawiam, życzę miłego wieczoru.

wtorek, 1 stycznia 2013

CeZik Wielki, król YouTube'a


Od tyłu i klasycznie.
Dziwny gość w śmiesznej czapce siedzi przy stole, robi wokół siebie bałagan i wydaje bardzo nieokreślonej natury dźwięki. Potem się okazuje, że on od tyłu piosenki śpiewał. Efekt przerasta oczekiwania, bo chłopak sprawia wrażenie, jakby zaginał czasoprzestrzeń. Tak właśnie – nietypowo i z zaskoczenia – pojawił się CeZik. A raczej Cezary Nowak, bo tak się ów młodzieniec nazywa. W 2009 roku pojawił się nagle na YouTubie i niemal od razu zawładnął wirtualną publicznością. Dziś jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych i lubianych performerów w Polsce. Jak to się stało? W czym tkwi nieodparty urok i niezaprzeczalny talent tego niezbyt przystojnego przecież i nie najbardziej sympatycznego na świecie młodzieńca? Może dowiemy się tego podczas podróży po jego YouTube’owym kanale. Wskakuję więc do środka. Jak to w kanale, jest tu ciemno, ale nie zrażajmy się. W drogę!


Te ostatnie niedziele.
Pierwsze ujęcie wygląda, jak podczas ostatniego wyjścia na scenę jakiegoś kiepskiego aktora. Prowizoryczna kurtyna, a przed nią nie twarzowo uczesany śpiewak operowy w brzydkim garniturze. Potem wychodzi zły muzyk death metalowy w przekrzywionej czarnej peruce. Następnie widzimy kapelę jazzową, wyglądających jak przedwojenny zespół z warszawskiej Pragi. Są jeszcze takie osobistości, jak skaczący, nadpobudliwy chłopczyk śpiewający ska, kolorowy duet disco-polo, nieszczęśliwy i natchniony poeta śpiewający, a w końcu niebezpieczny blokers pałający miłością do hip-hopu. Dużo ludzi, dużo aranżów, dużo styli,  jeszcze więcej śmiechu, a to tylko… jedna piosenka i jeden człowiek. CeZik wykonał bowiem nieśmiertelny utwór Mieczysława Fogga Ta ostatnia niedziela, w swojej własnej, niepowtarzalnej wersji. Specjalnością tego gliwickiego muzyka są, jak się okazuje, covery. A fenomen jego popularności na tym, być może, polega, że tworzy z piosenek własną jakość, wkładając tam całą swoją kreatywność, talent i poczucie humoru.


Szajka CeZika – Biała flaga. Zaciekła interpretacja.
Białej flagi zespołu Republika nie da się wykonać lepiej niż Ciechowski. I CeZikowi się to oczywiście nie udaje. On jednak, jak się zdaje, od samego początku o tym wiedział. Nie starał się więc jak najlepiej odtworzyć oryginału, ale zrobić coś nowego. Na scenie witamy Szajkę CeZika – sześcioosobowy zespół muzyczny, złożony z jednego muzyka, grającego na pięciu instrumentach, a do tego śpiewającego. Ale co to? Nagle do każdego z muzyków podchodzi groźny typ i po kolei zabiera im instrumenty. Chłopaki nie zrażają się, zaczynają śpiewać w chórkach, a gdy wszystkim został  odebrany instrument, tworzą już kompletny sekstet a capella. Fragment, w którym rozczłonkowany CeZik wykonuje po raz ostatni refren Białej flagi, jest po prostu genialny. Nie dość, że potrafi on dobrać idealnie aranż do własnych możliwości wokalnych, to jeszcze wydobywa z oryginalnej melodii nowe brzmienia, które każą słuchać utworu kilkanaście razy z rzędu. Grzesiu Ciechowski pewnie mu tam klaskał z nieba, jak tego słuchał!


Let’s make a piosenka i KlejNuty.
Na osobny artykuł zasługuje temat „CeZik i reszta YouTube’a”. W pewnym momencie swojej „kariery” muzyk postanowił stworzyć coś w przestrzeni, w której on sam czuje się najlepiej, czyli w przestrzeni wirtualnej. Razem z cała rzeszą ludzi wykonał jedną piosenkę i zwyczajowo wrzucił ją do internetu. Sam utwór uwłacza nieco zdolnościom muzycznym CeZika, bo jest aż denerwująco banalny i prosty, z tekstem chyba napisanym na kolanie. Rozumiem jednak, że musiał być na tyle prosty, by nie przerazić chcących się w projekt zaangażować ludzi. Dobra, wybaczam, w głównej mierze też dzięki nie-z-tej-ziemi solówce gitarowej w wykonaniu kilkunastu gitarzystów. Niesłychana intuicja i niezawodny słuch muzyczny chłopaka z Gliwic skleił fragmenty dźwięków w jedną całość.
Bo sklejanie różnych nutek to chyba jedna z największych, oprócz śpiewu i grania na instrumentach, pasji CeZika. Jego kolejny projekt o wdzięcznej nazwie „KlejNuty” wtargnął bezceremonialnie do internetu i od razu został zbombardowany liczbą wyświetleń. Autor pomysłu połączył kilka filmików z YouTube’a w jedną piosenkę. Niby to autorskie, ale w sumie przecież nie, bo to właśnie autorzy tychże filmików są głównymi bohaterami. „KlejNuty” to, mogłoby się wydawać, tylko zgrabnie zestawione dialogi, sklejone jedną piosenką. Prosty przepis? Jednak gdyby nie główny składnik – genialny humor, który rozkłada na łopatki ciętą ripostą, efekt prawdopodobnie nie byłby aż tak smaczny.


Ona tańczy dla mnie. Jazz cover.
Najnowszy CeZik w kanale to jego własna interpretacja disco-polowego hitu Ona tańczy dla mnie w wykonaniu zespołu Weekend. Pomysł jazzowej aranżacji muzyki disco-polo jest jednym z najbardziej niedorzecznych, a jednocześnie wspaniałych pomysłów, jakie ostatnio słyszałam. Jedna nuta źle zagrana… i efekt może całą piosenkę narazić na śmieszność. CeZikowi się jednak udało! Aranż był na tyle inteligentnie stworzony, że potrafił zachować elementy charakterystyczne dla jazzu, a jednocześnie nie pozwalał zapominać o melodyce oryginału. Kolejny sukces utworu to metamorfoza znaczeniowa tekstu. Słowa, które rażą ordynarnością i prostactwem w disco-polowym pierwowzorze, stają się nagle eleganckie i niemal szlachetne w wykonaniu dżentelmena w garniturze, grającego ze swoją dżentelmeńską kapelą. Magia internetu? Nie, to magia autora.


AsCeZik.
Wychodzę z kanału. Ale tu jasno! Szkoda mi jednak opuszczać ciemną dziuplę CeZika, bo tam i swojsko i zarazem odkrywczo było. Swojsko, bo swojskie klimaty rodzimej muzyki, a odkrywczo, bo takich aranży ze świecą by szukać. A tu niespodzianka – tyle ich w ciemnym kanale AsCeZika. Wracając więc do pytania, które zapewne nurtuje wielu – na czym polega ta „fajność” niepozornego chłopaczka ze Śląska? Odpowiedzi można mnożyć: a że to ten talent, że ten urok, że ten humor to był. Dla mnie – genialne zrozumienie swojego odbiorcy i żelazna konsekwencja twórcza. Bo CeZik nie jest najmilszym chłopakiem na świecie. Nie zrobi wszystkiego, o co go poprosisz,  a zwyczajnie pójdzie swoimi ścieżkami. Żal jednak czasami serce ściska, bo chłopak marnuje się w tym internecie. Mógłby założyć swój własny zespół i poprawiać nam jakość polskiego rynku muzycznego, gdyby chciał. A on uparcie w tej swojej internetowej Szajce się zamyka. Nawet na koncertach live występuje li i jedynie w towarzystwie samego siebie. Szkoda. Wolę jednak jego konsekwencję, niż poddawanie się trendom, z których on jawnie sobie kpi.



Oby tylko ta konsekwencja nie sprawiła, że gwiazda jego popularności wygaśnie, a sam CeZik skończy jako stateczny tata, grający koncerty dla swoich dzieci. Póki co niech chłopak da sobie szansę, podszkoli nieco warsztat wokalny, założy zespół jak pan Bóg przykazał i niech podbija koneserskie serca krytyków muzycznych. Bo moje serce już masz, CeZik!


(tekst opublikowany w grudniu 2012)

Ekscentryczna córka Niemena



Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że jest taki młody zespół, który robi uwspółcześnioną wersję muzyki Czesława Niemena, w moich oczach pewnie rozbłysłaby żądza mordu. Jakakolwiek próba interpretacji twórczości tego genialnego muzyka byłaby dla mnie niewybaczalną profanacją. Ale spokojnie, świat idzie do przodu, nie wszyscy muszą być bezlitosnymi tradycjonalistami muzycznymi. Projektowi Soundrise dałam więc szansę i drżącą ręką włożyłam płytę do odtwarzacza. I wtedy do pokoju wszedł nie Niemen, ale... jego dziwna, ekscentryczna i eteryczna Córka.

Wrocławski zespół Soundrise Project to piątka młodych ludzi z pasją do muzyki i ambicją stworzenia czegoś zupełnie nowego i unikatowego. Na warsztat wzięli twórczość legendy polskiej muzyki, Czesława Niemena i postanowili zinterpretować ją na swój własny sposób. Bez usilnych starań o podrobienie stylu ani tym bardziej (o zgrozo) głosu legendarnego artysty. Z szacunkiem do klasyki, ale też ze świeżym pędem do nowości. Zaiste, trudnego wybrali nauczyciela. Czesław Niemen jest jednym z niewielu wokalistów, których twórczość stała się osobną marką, jest nieporównywalna do nikogo; to do niego można próbować się upodabniać. Pomimo że liczba odważnych, silących się na zaśpiewanie słynnego, przyprawiającego o dreszcze wersu Dziwny jest teeeeeen świa-at jest śmiesznie duża, nigdy nikomu nie udałoby się zrobić w taki sposób, jak  autorowi oryginału. Co ciekawe, na krążku Soundrise nie mieliśmy okazji usłyszeć tego najbardziej znanego hitu Czesława. Zamiast tego, muzycy sięgnęli nieco głębiej i ze skarbnicy jego twórczości wydobyli utwory niekoniecznie znane każdemu, przeciętnemu polskiemu słuchaczowi, na przykład Pieśń Wernyhory czy Sieroctwo.

W tej sytuacji tytuł płyty Niemen Nieznany nabiera dwojakiego znaczenia. Nie tylko można tam usłyszeć te mniej popularne kawałki artysty, ale przede wszystkim są one przedstawione w zupełnie nowej aranżacji. Współczesnej, tak, ale w całej tej nowoczesności brzmienia słychać podobieństwo do Niemena. Nie tyle w warstwie muzycznej, ale w klimacie i podejściu do muzyki. Bo tak jak polskiego wokalistę ciężko było dopasować do jednego konkretnego stylu, tak i Soundrise zgrabnie balansuje na krawędziach progresywnego rocka (Sariusz), pulsującego jazzu (Pieśń od ludu mojego) czy nawet powabnego ambientu (Italiam, Italiam).

Wokalistka Asia Pieczykolan, niewątpliwie o ogromnym potencjale artystycznym, z lekkością i wdziękiem zmienia szatki kolejnych gatunków muzycznych. W intrygującym, niespokojnie wibrującym Italiam, Italiam jej głos idealnie koresponduje z rozedrganą linią gitary i hipnotyzującą grą bębnów. Podobnie jest w, zaczynającej się niewinnie jak u Anny Marii Jopek, ale później rozkręcającą się elektronicznymi efektami, Pieśni Wernyhory. Głos Asi na razie jeszcze, mimo dużego talentu, każe się wpychać do szufladki wokalistki pop. Ciekawe, jaką drogę obierze w przyszłości; czy rozwinie się w tym gatunku (przecież dobry pop nie musi być zły!) czy zacznie  ćwiczyć swoje struny głosowe, sięgając do innych poziomów skal, typowych dla innych stylów. Na razie jest dobrze; artystka umiejętnie wykorzystuje delikatność i czystość swojej barwy i sprawia, że doskonale wpasowuje się właśnie w takie aranżacje piosenek. Na osobną uwagę zasługuje też gitarzysta Marcin Kużdowicz. Bez wątpienia, podobnie jak wokalistka, jest bardzo utalentowanym, nieakceptującym kompromisów muzykiem. Szczególnie podoba mi się jego solówka we wspomnianym Italiam, Italiam, czy w świetnym, miło rockowym Sariuszu. Z kolei Bogusz Stępak potrafi nieraz zaskoczyć nieuporządkowaną, acz zaskakująco energiczną grą na perkusji. Brawa za trzymanie zmieniającego się tempa w Ach, jakie oczy. Sam utwór jest zresztą nie tylko pięknym kolażem gatunkowym (słychać tu jazz, zawziętą elektronikę, miejscami delikatnie prześwieca pop), ale w tym samym czasie utrzymany jest w klimacie takiej sensualnej zmysłowości, która w połączeniu z tekstem piosenki tworzy oszałamiający efekt.

Z wielką niecierpliwością czekałam na wysłuchanie Jednego serca, jako że mam szczególny sentyment do tego utworu i plasuję go zaraz pod Dziwny jest ten świat w rankingu najbardziej przejmujących Niemenowych dzieł. Natomiast w aranżacji Soundrise... cóż, mam zdecydowanie mieszane uczucia. Gdy nie próbują naśladować linii melodycznej oryginału, idzie im całkiem nieźle. To znaczy, piosenka ma zupełnie inny wyraz niż ta w wykonaniu Czesława. Tam do głosu dochodzi pewna majestatyczna apokaliptyczność (może przez te organy i chór, to  zawsze dodają patosu) z wypełniającym ją, niepowtarzalnym wokalem Niemena. Wszystko to sprawia, że my jako słuchacze całkowicie wierzymy w to, co słyszymy. Historia opowiedziana w tekście jest przecież dość osobista, artysta śpiewa o tym, co jest dla niego ważne, że „tego jednego serca mu trzeba”. Jednak Niemen potrafił wykonać to tak, że sprawa zdaje się dotyczyć absolutnie każdego człowieka  na Ziemi, a wokalista jest tym „głosem ludzi”, wyrażającym ich odwieczne pragnienie miłości. Jeśli chodzi zaś o wykonanie Soundrise... Ja, słuchając delikatnego, dziewczęcego wokalu Asi, mogę uwierzyć jedynie w historię zwykłej dziewczyny, która ze drżeniem zwierza się w pamiętniku, że „brakuje jej jednego serduszka...” Absolutnie nie potępiam; po prostu wymowa znacznie różni się od tej  Niemenowskiej. Jest w tym przecież pewien świeży, miły urok.

Eksperyment Projektu Soundrise uważam jak najbardziej za udany. Najlepsze w ich pomyśle było to, że już od samego początku nie starali się dorównać pierwowzorowi. Jak sami powiedzieli: Staramy się przedstawić muzykę Niemena w wersji uwspółcześnionej, aby ludzie naszego pokolenia zainteresowali się twórczością Wielkiego Artysty, znanego im głównie z opowiadań rodziców. Cóż, mnie trudno wyobrazić sobie, że ktoś nigdy w życiu nie dostał dreszczy podczas samotnego słuchania Dziwny jest ten świat, albo nie wywijał szalonego oberka przy Płonie stodoła, ale może to tylko ja mam spaczoną wizję społeczeństwa. Niemen zbyt wielkim artystą był i za duże zostawił dziedzictwo, żeby można było obok jego twórczości przejść obojętnie.

Jeśli więc analizujemy materiał wrocławskiej formacji pod kątem dobrej znajomości języka niemenowskiego, to negatywnej krytyce poddałabym muzyków już od samego początku. Zamiast tego ja spojrzałam na te kilka utworów od zupełnie innej strony. Oni po prostu przełożyli jego twórczość na swój własny, uwspółcześniony język. To nie Niemen do nas mówi ustami Soundrise, ale właśnie taka jego Córka, tłumacząca swoim rówieśnikom twórczość taty. Tak jak to było u Mistrza, trudno jest nam zdefiniować ich muzykę przy pomocy skostniałych metek konkretnych stylów muzycznych. Nie jest to jednak ten sam typ kolażu. Ekscentryczna Córka Niemena pokazała, że hołd wcale nie musi być równoznaczny z bezmyślnym małpowaniem. Niemen dla Soundrise przyświecał jako inspiracja i dzięki temu uzyskali zupełnie nową jakość, idealnie wpasowującą się w swoje czasy. Z ogromną ciekawością czekam więc na kolejną muzyczną propozycję wrocławskich muzyków. A póki co -  moje gratulacje, Córko!



(tekst opublikowany w czerwcu 2012)

"Muzyka z przymrużeniem oka." Wywiad z Fiszem.


Absolutny rarytas polskiej hip-hopowej sceny muzycznej. Jego teksty przeszły już do klasyki, a łączenie różnych gatunków muzycznych stworzyło zupełnie nową markę. Na scenie bomba energii, podczas wywiadu spokojny człowiek, który poważnie podchodzi do swojej pracy. Porządnie, ale na luzie. Bez niepotrzebnych kompromisów, za to z przekornym eksperymentowaniem. To nikt inny tylko Fisz, który podczas wrocławskich Juwenaliów zaserwował publiczności niezapomniany koncert. Rozmawiamy o młodzieńczym buncie, Paszportach i o Beastie Boys. Ale przede wszystkim – o muzyce.


Jak Pan wspomina swoje studenckie lata? Też Pan biegał po Pochodach Juwenaliowych?

Tak, bywało, że się tam pojawiałem. Pamiętam zespoły, które były obecne prawie na wszystkich Juwenaliach. Tak, biegałem tam jeszcze za czasów liceum, wtedy to były wielkie wydarzenia... Ja po prostu lubię koncerty i taka atmosfera mi bardzo odpowiada.

Czy w dzieciństwie nie czuł się Pan trochę „skazany na muzykę?” Bo tata był muzykiem i muzyka zawsze w domu była obecna bardzo mocno. Nie miał Pan takich momentów buntu, że muzyka to właśnie nie jest to, co chciał Pan robić?

Oczywiście, miałem momenty buntu, aczkolwiek nie ze względu na muzykę. Ja zawsze byłem kolekcjonerem płyt, bardzo się tym interesowałem. A momenty buntu polegały na tym, że na złość chciałem słuchać zupełnie innej muzyki, niż była obecna w domu. Wtedy to zainteresowałem się heavy metalem, który paradoksalnie doprowadził mnie do hip-hopu, który był przecież zupełnie inaczej skonstruowany niż ta muzyka, której się nasłuchałem w domu. Natomiast miałem różne pomysły na życie, bo praca muzyka nie jest pracą stabilną; zawsze jest ten moment adrenaliny, dużo się jeździ itd. Będąc konsekwentnym jednak zawsze proponuje się to, w czym się zakochało i w czym się dobrze czuje na scenie – nie zawsze bywa to łatwe, ale warto. Jestem więc bardzo szczęśliwy, że robię to, co chciałem.

W Pana twórczości słychać olbrzymie ilości różnych gatunków. Skąd taki kolaż? Czy nie łatwiej byłoby zatrzymać się w jednym gatunku, na przykład w hip-hopie? Po co tak łączyć?

Dla mnie muzyka jest pewnym dialogiem, pewną zabawą. Tych koncertów gramy już trochę i jest to takie przymrużenie oka, że z jednej strony pojawia się AC/DC, z drugiej rzeczy klasycznie jazzujące. Dla mnie tak naprawdę hip-hop był zawsze mieszanką gatunkową. Jeżeli był rap, czyli gadanie, i duża uwaga poświęcona samemu rytmowi, to w samplach przewijało się wszystko; jazz, granie gitarowe. Więc dla mnie jest to pewna naturalna kolej rzeczy, że próbujemy chwytać się tego wszystkiego, czego się nasłuchaliśmy i co nam sprawiało w życiu frajdę, i wyciągać te fragmenty, które nam pasują, albo takie, które nam sprawiają radość w graniu.

W 2007 roku wraz bratem otrzymał Pan Paszport Polityki (w kategoriach pop-rock-estrada). W uzasadnieniu napisano min., że dostaliście nagrodę za „nową definicję hip-hopu”. Jaka to definicja, Pana zdaniem? Czy jest w ogóle możliwe tworzenie „definicji” konkretnych gatunków muzyki?

Nie, myślę, że nie. To pewnie jest jakieś uzasadnienie panów redaktorów, którzy lubią się zawsze takimi określeniami bawić. Dla mnie to było takie prestiżowe, fajne wyróżnienie. Wyróżnienie za to, co opowiadaliśmy, połączenie różnych gatunków. Wyjście z takiego hermetycznego pudełka i otwarcie się na dźwięki. Kiedy zaczynaliśmy grać, cały taki uniform, całe środowisko, z jakiego wyrastaliśmy, miało ogromny wpływ, natomiast my szukaliśmy swojego indywidualnego języka. Ja lubię muzykę autorską, która powstaje w wyniku twórczej interpretacji tego, czego się w życiu nasłuchało.

Teksty Pana utworów urosły już na polskiej scenie muzycznej niemal do rangi legendy. To taki naturalny talent czy wypracowana umiejętność?

Wydaje mi się, że dużo w tym jest też jakiejś takiej pracy. Wszystko to, co robimy, sprawia nam dużą radość i to chyba czuć. Jest z jednej strony pazur, a z drugiej strony taka szczerość, która nam już towarzyszy 10 lat. Natomiast dla mnie hip-hop był takim gatunkiem, gdzie tekst w języku polskim można było popsuć, połamać, pobawić się nim w naturalny sposób. A że język jest zacny i moim zdaniem bardzo melodyjny, to fajnie się powygłupiać.

Wasz ostatni projekt, Kim Nowak,  jest właśnie dlatego tak interesujący, bo surowy, bez użycia komputerów przy nagrywaniu. Brzmienie jest czysto garażowe, bezkompromisowe, najczystsze wcielenie punku. Natomiast na pozostałych płytach mieszacie różne gatunki. Czy takie właśnie, surowe brzmienie Kim Nowak to był zwykły eksperyment czy jakieś przemyślane przesłanie,  manifest?

Większość płyt, które nagrywamy, wynikają z różnych spotkań. Kim Nowak powstało dzięki spotkaniu z Michałem Sobolewskim. Okazało się, że nasłuchał się w liceum takiej samej muzyki, do której my z Emade też tęskniliśmy. Ja uwielbiam sample, uwielbiam komputery i lubię to potem przetwarzać na energię zespołową. Ale takie tęsknoty za brudnym graniem w trio, w takiej podstawowej, rock and rollowej, rockowej konfiguracji bardzo mi odpowiadało. To nie do końca jest eksperyment, to jest zespół z krwi i kości i pracujemy teraz nad kolejną płytą.

Czyli będzie jeszcze więcej rocka?

Będzie, jasne!




Jak się Pan czuje po śmierci Adama Yaucha (byłego wokalisty i jednego z trzech założycieli Beastie Boys)? Czy według Pana skończyła się pewna epoka hip-hopu?

Era hip-hopu pewnie się nie skończyła. Hip-hop jest muzyką bardzo dynamiczną i dynamicznie się rozwijającą. Ja rzeczywiście największy sentyment mam do tego, co działo się w latach 90tych, a Beastie Boys było dla mnie zawsze zespołem bardzo ważnym, ze względu na ich sposób produkcji i sposób też poczucia humoru, sposób zabawy słowem, manifest, którego wcześniej nie spotkałem w hip-hopie, z jednej strony polityczne, z drugiej takie bardzo antyszowinistyczne nastawienie. Oni przeszli straszną rewolucję, od pierwszej płyty, gdzie wszystko było wyreżyserowane, gdzie byli takimi niedobrymi chłopakami z puszkami od piwa. Płyta Check Your Head mnie zupełnie rozwaliła. To był zespół, który wszędzie na świecie przeniknął do popkultury. Pamiętam, to były takie trzy postacie bardzo ważne dla tego, co się działo wtedy w rozgłośniach radiowych, chociaż pewnie nie do końca w polskich. Współpracowali z wieloma artystami; to był bardzo eklektyczny świat i chyba rzeczywiście pierwsze światło na muzykę hip-hopową, gdzie zespół wkroczył na scenę mainstreamową, wręcz popkulturową. Tak więc Beastie Boys to zespół bardzo ważny, a  śmierć jednego z założycieli jest na pewno przykrą wiadomością.

Jeśli chodzi o plany na przyszłość, to rozumiem, że szykuje się nowa płyta Kim Nowak?

Tak, nad tym pracujemy, i mam nadzieję, że się ukaże jeszcze w tym roku.





(tekst opublikowany w maju 2012)


Słyszałeś o The Hype?


Cofnij się w wyobraźni do czasów, kiedy The Beatles regularnie grali koncerty w Europie. Jeszcze nie wtedy, gdy mit o nich zaczął być ważniejszy od muzyki, którą grali. Kilku niepozornych chłopaczków na scenie, na przykład w Paryżu, z wielkim wysiłkiem próbujący wymówić poprawnie „maintenant, un chanson qui s’appelle...” Szał ciał i rzucanie stanikami. A teraz wyobraźcie sobie taką scenę w małej kawiarence na północy Holandii. To już nie chłopaki z Liverpoolu, ale chłopaki z Haarlem – the Hype – kwintesencja rozczochranej muzycznej słodyczy.

Jeden z niewielu słonecznych, letnich dni w Holandii. Na ulicy kilku młodzieńców gra uroczy cover Boba Dylana, Mighty Quinn. Grzeczny wokalista z rozbrajająco chłopięcym uśmiechem na twarzy, czarnowłosy brodaty pan na akordeonie, niepozorny i nieśmiały perkusista oraz, wyglądający na nieco znudzonego, okutany szalikiem chłopak z gitarą. Na sercu od razu robi się cieplej, gdy słyszę, że w takim małym miasteczku na peryferiach szumnego Amsterdamu powstała inicjatywa nazwana „Haarlem music sessions”. Opisywana jako niezobowiązujące akustyczne spotkania z muzykami, w gruncie rzeczy polega na graniu przez muzyków z Holandii swoich własnych utworów, w miłej scenerii, na wzór ulicznych grajków. Bez konkretnej publiczności, bez wzmacniaczy; ot, taki zzwykły jam session w ciepły, letni dzień. „Haarlem music sessions” gościło już wielu znanych i lubianych holenderskich kapel, miedzy innymi The La La Lies czy Tommy’ego Lebbena.


The Hype także może poszczycić się udziałem w tym przedsięwzięciu. Co więcej, idealnie wpisują się w taki klimat. Na swym koncie mają już kilkadziesiąt koncertów, grają już trochę ponad dwa lata, ale na swój debiutancki album, Have you heard The Hype?, zdobyli się dopiero we wrześniu 2011 roku. Zwykłe lenistwo czy po prostu chcieli dobrze przygotować się do zrobienia pierwszego wrażenia? A może to przejaw niepewności siebie? To ostanie w pewnym stopniu zdaje się potwierdzać notka biograficzna, jaką możemy przeczytać na ich oficjalnej stronie internetowej. Co ciekawe (i dosyć smutne), fani spoza ich rodzimej Holandii mają dosyć utrudniony sposób odbioru, bowiem cała zawartość strony jest napisana w języku niderlandzkim, bez możliwości tłumaczenia na język angielski. Zastanawiam się, skąd w nich tak mało pewności siebie? Myśleli, że nikt z zagranicy nie będzie zainteresowany ich twórczością? Biorąc pod uwagę fakt, iż w Holandii cudzoziemców jest od groma, a poza tym przecież niemal każdy mieszkaniec tego kraju mówić po angielsku umie płynnie, jest to kwestia dosyć zagadkowa. Aby więc uzyskać jakiekolwiek bliższe informacje o zespole jesteśmy więc skazani na nieco grubo ciosane tłumaczenie Google’a. Trudno. Dzięki temu jednak kapela uzyskuje nęcący nimb tajemnicy, który nadaje im jeszcze więcej wdzięku.



Na brak wdzięku bowiem The Hype jak najbardziej nie może narzekać. Każdy członek zespołu reprezentuje osobny typ urody muzyka; i to w zupełności może działać jako wabik na spragnione przygód fanki podczas koncertów. Gitarzysta Jeroen Harmse, zawsze sprawiający wrażenie nieco obojętnego, zatopionego we własnym świecie, jest trochę jak antyspołeczny, nastoletni Keith Richards. Obsługujący perkusję Koen Dijkman, jakkolwiek niezwracający specjalnej uwagi swym wyglądem, zawsze może zaskoczyć nieoczekiwaną perkusyjną solówką. Multiinstrumentalista (gra na akordeonie, keybordzie, harmonijce i, uwaga, tamburynie) Dennis Weijers jest jak spełnienie marzeń każdej groupie. Zarośnięty, z burzą czarnych loków, z żarliwym spojrzeniem ciemnych oczu uzupełnia brzmienie zespołu melodyjnym dźwiękiem klawiszy. Na deser zostawiłam sobie wokalistę. Yorick van Norden to tchnący optymizem i pogodą ducha student Songwritingu na Codarts Pop Academy w Rotterdamie. Nie sposób oderwać od niego wzroku, bo zawsze, jak śpiewa, nie może powstrzymać się od uśmiechu. Tak jakby całe jego ciało aż rwało się do pokazania światu, że to właśnie muzyka jest tym, co najbardziej kocha robić. Pozornie jest to po prostu taki grzeczny chłopak, ale w rzeczywistości ma w sobie coś ze słodkiej łobuzerii Johna Lennona. Młodego Johna Lennona, wypada dodać.

W takim wypadku wydawać by się mogło, że piosenki The Hype można kontemplować z wyłączonym dźwiękiem. Nic bardziej mylnego! Oczywiście, to jak wyglądają, jest bezdyskusyjnym wabikiem na dziewczyny, ale przecież nie o to (podobno) w tym całym rock’n’rollu chodzi. Ich muzykę można  w skrócie opisać jako żywiołowy, optymistyczny poprock z zamiłowaniem do czerpania z klasyki rock and rolla. W całej twórczości kapeli słychać szerokie wpływy tak legendarnych zespołów, jak The Kinks, Beach Boys, Bob Dylan, The Byrds, Neil Young, David Bowie... Do tego, bardziej współcześnie, możemy usłyszeć dźwięki podobne do tych z Oasis i Radiohead, wykuwanych w latach 90tych. Jednak zespołem, który zarówno na brzmienie, jak i image The Hype wpłynął najbardziej, jest The Beatles. Tym, co jednak ujmuje w postawie „naśladowania” Bitelsów przez chłopaków z Haarlemu jest fakt, iż nie silą się na wierne kopiowanie swych idoli. Prawda, ich zafascynowanie tą legendą muzyki jest widoczne jak na dłoni, ale jest to uwielbienie zdrowe, idące z duchem czasu. Czerpiące z tej skarbnicy przebojów pełnymi garściami, ale nie obawiając się eksperymentować ze swoimi własnymi pomysłami. The Beatles jest więc dla muzyków najmocniejszym trzonem inspiracji, co w największym stopniu można zauważyć w utworze What do you say? Prosta historia, przedstawiona w teledysku, jest chyba odbiciem ich najskrytszych marzeń – podążania taką samą drogą, jaką przebyli ich idole. Chłopcy biegają po Liverpoolu w poszukiwaniu słynnego Cavern Club – miejsca, gdzie dla The Beatles zaczęła się przygoda z muzyką. Sam klip wyreżyserowany został bardzo starannie i konsekwentnie, bez przesadnego skupiania uwagi na ślicznych twarzyczkach muzyków. Ta staranność zresztą cechuje wszystkie, wydane do tej pory teledyski The Hype. Klip do Bowie, hołdu oddanym ikonie glam rocka z lat 80tych, jest kiczowatym, przekoloryzowanym obrazkiem...ale idealnie utrzymanym w konwencji tamtych lat. Zabieg ryzykowny, ale świadczący o tym, że muzycy nie przejmują się tym, co pomyślą inni i konsekwetnie realizują swoje pomysły. Prawdziwy hołd to hołd beż żadnego przemilczania i ukrywania tego, co nie jest już takie cool. 


Oprócz bezkompromisowego autentyzmu The Hype cechuje także dystans do samych siebie. Najbardziej chyba widać to w teledysku Don’t give up on me. Sam utwór to takie bardziej rockowe Beach Boys, albo, jak kto woli, ugładzone The Kinks. Możemy wyczuć, że muzycy bawią się swoją muzyką, bawią się tym, co się od nich wymaga i śmieją się prosto w twarz powszechnemu modelowi „robienia kariery.”

Ale czy takie drwienie sobie z „wyścigu szczurów” nie jest ukrytą zazdrością i niewypowiedzianym marzeniem za osiągnięcia wielkiej sławy? Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że nie. Dowodem na to może być chociażby koncert zagrany podczas trwania festiwalu Eurosonic, miesiąc temu w Groningen. Mimo że nie było nawet 17tej, chłopaki rozkręcili w kawiarni Coffee Company istny szał ciał, niemal na miarę koncertów The Beatles. Staniki i majtki ponoć nie latały, z tego co mi wiadomo, ale publiczność zaczęła tańczyć i śpiewać razem z kapelą tak żywiołowo i głośno, że aż trudno było uwierzyć, że nikt tam nie był pijany! A co zrobili The Hype? Nie stali w bezpiecznej odległości od całego tego szaleństwa i nie grali przepisowo wszystkiego, co zaplanowali, ale zaczęli tańczyć razem z publicznością! Wyobraź sobie, że w sobotnie, chłodne i deszczowe popołudnie wybierasz się ze znajomymi na kawę. Twe plany na spędzenie spokojnego, nieco nudnego czasu spalają na panewce, gdy stwierdzasz nagle, że oto tańczysz z gitarzystą szalonego twista, a ludzie obok ciebie (w tym i reszta zespołu) wywijają fikołki na kanapie. Istny fenomen, prawda? Naprawdę można się zakochać. Nic dziwnego potem, że w pierwszych rzędach podczas koncertów The Hype widać li i jedynie młode, rumiane dziewczęta. Ale wcale nie znaczy to, że twórczość muzyków z Haarlemu jest doceniana wyłącznie przez krasne dziewuszki. Zespół wiele razy był gościem audycji radiowych na terenie całej Holandii i zdobył poparcie szanowanych dziennikarzy muzycznych, jak na przykład Matthijs’a van Nieuwkerk’a. Kapela świetnie radzi sobie zarówno w zaciszu radiowego studia, jak i w zadymionych, kameralnych klubach, ale także na dużych, krajowych festiwalach, jak wspomniane Eurosonic czy Bevrijdingspop.

Co więc stoi im na przeszkodzie do osiągnięcia wielkiej, światowej kariery? Wydawać by się mogło, że chłopaki mają wszystko: talent, urodę, ale co najważniejsze, czystą miłość i pasję do muzyki. Nie brakuje im też tej specyficznej więzi, którą wytworzyli między sobą, świadczącą o tym, że są po prostu dobrymi przyjaciółmi. Najbardziej chyba widać to w drobnych gestach i niemal niezauważalnych, porozumiewawczych uśmieszkach w teledysku do Follow the Sun.

The Hype to po prostu takie miłe chłopaki z sąsiedztwa. Nietrudno sobie wyobrazić, jak zbierają się na próby w pokoju jednego z nich, a potem idą do pubu na piwo. Studiują sobie pilnie, a w międzyczasie zagrają jakiś koncert. I ciągle słuchają ukochanych płyt. Uwielbianych The Beatles, nie mniej wielbionych The Kinks, szanowanego Dylana i Younga. Po co więc jęczeć i zastanawiać się, dlaczego nie odnieśli jeszcze wielkiego sukcesu? Może są właśnie na takim etapie swojej kariery, kiedy wszystko się jeszcze kształtuje. Ich styl ciągle nie może zadomowić się w jednym konkretnym gatunku, ciągle jeszcze uczą się i czerpią ze skarbów historii muzyki. Niech oni więc sobie szukają tej swojej „idealnej piosenki”, ale niech nie przestają grać, a z czasem nabiorą potrzebnego doświadczenia i tej specyficznej „scenicznej nonszalancji.” W końcu i The Beatles zaczynali od zera. Ja jestem dobrej myśli. I chłopcy z The Hype chyba też, skoro śpiewają Don’t say that good times are over; they’ve only just begun!



(tekst opublikowany w marcu 2012)

Na żelaznym motorze - relacja z Sonisphere Festival


Idziesz zmokłą trawą, grunt ugina Ci się pod nogami i to wcale nie dlatego, że jesteś pijany. Wszystko przez ten deszcz. Jakby koniecznie chciał przeszkodzić w dobrej zabawie. W owocnej kontemplacji. Nic z tego! Ni żaden deszcz, ni burza, ni pioruny nawet nie straszne są nam, którzy 10 czerwca pojawiliśmy się na lotnisku Bemowo w Warszawie, by oddać hołd prawdziwemu rock and rollowi. Panie i Panowie, oto Sonisphere Festival!

Atmosferę radosnego oczekiwania dało się wyczuć już na Dworcu Centralnym. Już w Złotych Tarasach. Na Marszałkowskiej. I na Alejach Jerozolimskich. I w autobusie nr 171 który z centrum zawiezie Was na Bemowo. Warszawa pełna była spragnionych silnych muzycznych doznań miłośników heavy metalu i hard rocka. Nawet szary mieszkaniec stolicy, który słowa „Sonisphere Festival” słyszał po raz pierwszy w życiu, a nazwa Motorhead czy Iron Maiden nic mu nie mówiła, musiał, po prostu musiał zauważyć, że w jego mieście COŚ SIĘ DZIEJE. A działo się tak już drugi rok z rzędu, bo stworzona w 2009 roku tradycja Sonisphere Festiwals, od 2010 roku ma miejsce również i w naszym pięknym kraju. Rok temu tradycja ta zaczęła się naprawdę mocnym uderzeniem – w Polsce, po raz ósmy (!) zawitała wtedy legendarna Metallica, dla wielu fanów tego znakomitego zespołu było to jak spełnienie najpiękniejszego snu. Wydawało by się, że sukcesu pierwszej polskiej edycji festiwalu nic już nie przebije. Z niecierpliwością czekałam na odpowiedź, czy i tegoroczna edycja  Sonisphere okaże się tak wyjątkowa.

Na wydanie pozytywnej opinii nie było mi dane długo czekać. Duża w tym zasługa pierwszego z koncertujących na dużej scenie zespołu, czyli Killing Joke. Ponoć pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Cóż, trzeba przyznać, że Jaz Coleman, ze swoją pomalowaną na biało twarzą a la Joker, i w dosyć zabawnym mundurze moro, wiedział, jak zrobić dobrze publiczności. Przyznał to zresztą nieskromnie już na samym początku. Ich trudne do podrobienia, ale jednocześnie tradycyjnie post-punkowo-industrialne brzmienie, w połączeniu z niesamowitą charyzmą wokalisty, dawało naprawdę mocny efekt. Powiem więcej – momentami miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś magicznym rytuale, w którym Coleman jest groteskowym czarownikiem, manipulującym zmysłami słuchaczy. Już na samym początku ciężkie, psychodeliczne Love Like Blood wprowadziło nas wszystkich w stan industrialno-metalowego transu. Potem było jeszcze intensywniej. Doznanie  na pewno mocne i godne zapamiętania, ale nie jestem pewna, czy przyjemne.

O ile jednak Killing Joke przyciągali swoją charyzmą i magnetycznym brzmieniem, Devin Townsend Project odrzucał od samego początku aż po smutny koniec. Devin Townsend, po rozwiązaniu grupy Strapping Young Lad i po nagraniu solowej płyty Ziltoid The Omniscient, rozpoczął prace nad serią czterech albumów, zatytułowanych właśnie The Devin Townsend Project. Naprawdę bardzo chciałabym powiedzieć coś pozytywnego o koncercie tego kanadyjskiego muzyka. Jednak w wygłoszeniu jakiejkolwiek dobrej opinii o tym występie przeszkadza mi wspomnienie jednostajnego, nudnego głosu samego wokalisty. Nie wiem, co gorsze – czy fakt, iż dosłownie każdy utwór był ciosany na tą samą metalowo-ambientową modłę, czy to, że artysta ten wydawał się nie mieć absolutnie żadnego kontaktu z publicznością. Równie dobrze mógł śpiewać przed lustrem w domu albo w studiu. Miałam niepohamowane odczucie ignorancji ze strony Devina. Rozumiem, że ambient rządzi się swoimi prawami, że najlepiej jest go śpiewać z zamkniętymi w ekstatycznym stanie oczami, ale spójrzmy prawdzie w oczy – metoda ta absolutnie nie odbiła się entuzjastycznym echem wśród słuchających tego ludzi. Oni już nawet pogo nie mieli ochoty „tańczyć”. A to już naprawdę zły znak. Nie byłabym jednak sprawiedliwa, gdybym nie wspomniała tu o jednym jedynym pozytywnym akcencie występu The Devin Townsend Project. Był nim genialny perkusista, Ryan Van Poederooyen, który wirtuozersko urozmaicał monotonny śpiew Townsenda. Proponuję, by na tym miłym szczególe zakończyć wspomnienie koncertu The Devin Townsend Project.

Po bezdyskusyjnie nieudanym występie kanadyjskiego muzyka, na scenę Sonisphere wszedł duński zespół Volbeat. Cudowne odprężenie i zastrzyk dobrego, mocnego grania! Na pierwszy rzut „ucha” czysto heavy metalowi z domieszką naprawdę ostrego punk rocka. Przy głębszym wsłuchaniu odnajdujemy tu jednak niezwykle trafne i dobrze brzmiące elementy rockabilly i rock and rolla wczesnych lat 60tych. Świetne i niebanalne połączenie, które w teorii wyglądałoby infantylnie. Jednak Volbeat potrafił harmonijnie skomponować te dwa bieguny muzyczne, jakim jest heavy metal i rockabilly, w rezultacie serwując swym słuchaczom porcję smacznego grania na wysokim poziomie. Miejscami granie to było wręcz wzruszające, bo w niektórych utworach mogliśmy odnaleźć inspirację i hołd oddany klasyce. Cover Dusty Springfield, I only wanna be with you, brzmiał, jakby zagrali to The Beatles, gdyby ubrano ich w glany, łańcuchy i czarne szatki z pentagramami. Groove metalowe szaleństwo. Natomiast kolejny, reprezentacyjny utwór Volbeat, Johnny Cash, od razu nasuwał skojarzenia do złotej ery twórczości króla Elvisa Presley'a, do którego fascynacji kapela zresztą przyznaje się bez cienia wstydu, a wręcz z wielką dumą.


Świetnie rozgrzana publiczność przyjęła następny zespół, Mastodon, z należytym entuzjazmem i rykiem radości. Zresztą trudno się dziwić takiej reakcji. Amerykańska grupa muzyczna, która przyznaje się do popełniania wielu odmian metalu, jest już stałym gościem festiwalu Sonisphere. Mogliśmy usłyszeć utwory z ich albumu Crack The Skye, wydanego w 2009 roku. Porządna dawka mocnego, metalowego grania –  oby tak dalej!

Wszystkie te zespoły mieliśmy okazję zobaczyć ze sceny głównej – a przecież była jeszcze druga, mniejsza scena, a na niej wcale nie gorsze zespoły. Na pewno warto wspomnieć o naszych rodzimych kapelach, które zatrzęsły festiwalową publicznością i dały dowód na to, że w Polsce można i trzeba dobrego heavy metalu. Mowa tu oczywiście o Corruption i Hunterze. Zwłaszcza ten ostatni – legenda i ikona ojczystego, melodyjnego thrash metalu. Doskonały kontakt z publicznością, przeplatanie nowych kawałków ze starymi i bijąca od muzyków pozytywna energia – Hunter z pewnością zna przepis na Bardzo Udany Koncert!

Godziny mijały powoli, powoli zapadał zmrok, niebo stawało się coraz bardziej zachmurzone, trampki już całe w błocie, a włosy w nieładzie... A to wszystko jeszcze zanim na scenę Sonisphere Festival weszły największe gwiazdy tego całego zamieszania. Mowa tu oczywiście o Motorhead i o Iron Maiden. W końcu jednak nadeszła oczekiwana przez rzesze fanów chwila – zobaczyliśmy Lemmy'ego! Myślę, że nie ma żadnego sensu przedstawianie takiego zespołu, jak Motorhead, bowiem jakakolwiek próba kategoryzacji czy definiowania byłaby niewystarczająca. Oni po prostu zagrali niesamowity koncert. Już od samego początku, kiedy zawadiacki Lemmy Kilmister wypowiedział słynne zdanie „We are Motorhead and we play rock and fuckin' roll!”, wiedziałam, że to będzie niezapomniane przeżycie. Niestety, zanim mogłam rozkoszować się błogą chwilą uczestniczenia w koncercie jednej z najlepszych rockowych kapeli na świecie, zostałam porwana i wrzucona w wir skaczących metalowych kamratów. I za nic mieli oni fakt, iż ja, jako drobna osóbka płci pięknej mam jednak mniejszą siłę przebicia niż oni - rośli, postawni, długowłosi, obuci w ciężkie, metrowe glany panowie o twarzach, na których bezgraniczna ekscytacja mieszała się z żądzą rozwalenia wszystkiego, co znajdowało się na ich drodze. Cóż, takie są właśnie wątpliwe uroki uczestniczenia w tak masowych imprezach muzycznych, jakim jest Sonisphere i stania bardzo blisko sceny. Żeby nie było, że narzekam. Ja wspominam. Z rozrzewnieniem. Przyznam nawet, że sama dałam się porwać atmosferze i przy moim ulubionym Ace of Spades pozwoliłam sobie na małe pogo-szaleństwo. Mało tego, przeżyłam! I uważam, że było to bardzo poruszające doświadczenie. Koncert Motorhead zdecydowanie polecam wszystkim miłośnikom mocnych wrażeń i naprawdę dobrego grania. Nie bez przyczyny przecież od ponad 30 lat plasują się wśród jednych z najlepszych kapeli na świecie.


Myślałam, że Iron Maiden nie będą w stanie przebić niezapomnianego występu tego legendarnego, brytyjskiego zespołu. O, jak bardzo się myliłam! Wyobraźcie sobie. Czekaliście na ich koncert cały dzień, stojąc w tłumie, marznąc na wietrze i moknąc w deszczu. Zrobiło się już ciemno, teren lotniska Bemowo zapełnia się coraz bardziej, ludzie coraz pośpieszniej zmierzają ku wielkiej, jasnej scenie. W powietrzu czuć atmosferę miłego, niecierpliwego oczekiwania. Wszyscy podskórnie wiemy, że ten występ będzie niesamowity, ale chcemy się już o tym przekonać na własnej skórze. ...I w końcu zaczęli! Na początek usłyszeliśmy kawałki z najnowszego albumu, The Final Frontier, ale z czasem setlista cofała nas w czasie. Nie mogę jednak pominąć rozczarowania z powodu nieobecności kilku sztandarowych utworów Ironów, takich jak chociażby Run to the hills, Can I play with madness czy Children of the damned. Dla mnie jednak największym i najmilszym zaskoczeniem (pośród miliona innych rzeczy) była sama postać wokalisty, Bruce'a Dickinsona. Odkryłam, że ma niezwykle sympatyczny uśmiech i wspaniale pozytywne nastawienie do tego, co robi. Podczas śpiewania dawał z siebie wszystko; biegał po całej scenie, krzyczał do nas, byśmy się rozchmurzyli (jakby to było potrzebne, ja przez cały ich występ miałam na twarzy wyraz maślanego zachwytu), wygłaszał przemówienia o jedności, tolerancji i akceptacji i całym sobą zwyczajnie był tu dla nas. Co było najlepsze w koncercie Iron Maiden? Mogę powiedzieć, że cała dekoracja, zapierające dech w piersiach efekty specjalne, wszystkie, olbrzymie, ruszające się potwory, czy biegający wszędzie i grający na gitarze Eddie, który mnie osobiście rozkochał w sobie od pierwszego wejrzenia. Warto tu wspomnieć, że cała konstrukcja sceny waży 10 ton, a przewożona jest w trasie specjalnie do tego przystosowanym samolotem Boeing 757 – Ed Force One, pilotowanym zresztą przez samego... Bruce'a, doskonale wykwalifikowanego pilota. Mogę też powiedzieć, że najlepsze w ich występie była interakcja między zespołem a publicznością, która, w pewnym momencie zaprzestała nawet bezmyślnego skakania i obijania się o siebie nawzajem. W momencie, gdy usłyszeliśmy taki klasyk, jak Blood Brothers, większość stanęła w bezruchu i śpiewała razem z Brucem słowa tej pięknej piosenki. Bądź też miłą solidarność fanów, drących się wniebogłosy Maiden! Maiden! Maiden! w błaganiu o kolejny bis. Ale to wszystko są elementy koncertu, które w oczywisty sposób urzekają i zachwycają biorących z nim udział widzów. Dla mnie, bardzo osobiście, najlepsze w koncercie Ironów były momenty improwizacji i „rozciągania” utworów. Podczas słuchania wspomnianego już Blood Brothers czy Fear of the dark wszyscy wokół mnie stojący ludzie mogliby równie dobrze zniknąć, bo ja słyszałam i widziałam tylko  muzykę Iron Maiden. Ich cudownie komponujące się instrumenty, nie przeszkadzające sobie nawzajem, a harmonijnie splatające się w jedną wirtuozerską opowieść, pisaną emocjami i oddaniem. Zdecydowanie jedno z najpiękniejszych estetycznych doznań muzycznych, jakie miałam szczęście doświadczyć. Gorąco polecam każdemu, kto zwyczajnie kocha dobrą muzykę.


A jak skończyli grać, to nikt nie chciał wracać. W końcu jednak wszyscy stracili nadzieję na drugi bis i powoli kierowali się ku wyjściu, przy sympatycznym i zabawnym utworze Monthy Python'a Alway look on the bright side of life, który organizatorzy postanowili nam zaserwować na sam koniec festiwalu. Gdyby ktoś spytał mnie a za rok warto pojechać na Sonisphere?, z całą pewnością odpowiem nie zastanawiaj się, tylko jedź! Nie tylko z powodu przyciągającej tłumy gwiazdy, jaką w zeszłym roku była Metallica, a w tym roku Iron Maiden. Także dlatego, że Sonisphere to doskonała okazja na rozszerzenie swoich muzycznych horyzontów, posłuchanie czegoś, czego normalnie by się nie tknęło, poznanie zespołów, które poznać dają się bardzo trudno. I też z powodu niezapomnianych wspomnień. Noc na dworcu centralnym, całodniowe marznięcie i moknięcie na lotnisku, systematyczne zgniatanie w tłumie, obolałe stopy, zakwasy w ramionach i zdarte gardło – to wszystko w pakiecie z heavy metalową i rockową muzyką z najwyższej półki na żywo i możliwością obejrzenia takich legend muzyki, jak Bruce Dickinson czy Lemmy Kilmister w swoim żywiole... Czego chcieć więcej? Na następny Sonisphere Festival zapraszam już za rok!


(tekst opublikowany w czerwcu 2011)