poniedziałek, 14 stycznia 2013

To Rock or not to Rock?


Mówi się, że jest magią. Mówi się, że to styl życia. Niektórzy twierdzą, że bez niego nie ma Muzyki. Rock and roll – jaki jest naprawdę? Czym jest naprawdę? Pytanie dosyć pretensjonalne i już na samym początku możemy stwierdzić, że odpowiedzi jest tyle, ile jego słuchaczy. Podejmę jednak wyzwanie i postaram się w choć małym stopniu podsumować, czym prawdziwy Rock and Roll jest właśnie tylko i wyłącznie dla mnie. Ostatecznie, jak powiedział Neil Young, Rock and roll is here to stay…

Preaching the blues

Nie jest tajemnicą, że gdyby nie było bluesa, Rock and Roll prawdopodobnie by się nie narodził. Niektórzy, zatopieni w metalowej biżuterii, przyduszeni zbyt ciasnymi skórzanymi ubrankami i nieco przygnieceni ciężarem żelu na swoim irokezie mogą o tym niestety zapominać. Dlaczego fakt, że blues był prapoczątkiem Rock and Rolla jest aż tak ważny? Bo bez bluesa Rock and Roll nie byłby aż tak PRAWDZIWY. W bluesie, jak w żadnym innym gatunku muzyki, można niemal zobaczyć emocje, jakie wyzierają z dźwięków. Smutek, melancholia, rozczarowanie, miłość, a czasami po prostu czysta, prosta radość z grania – ja zwyczajnie wierzę, że to, co słyszę, jest prawdziwe. Rock and Roll w pierwszych latach swojego powstawania oddychał powietrzem bluesowego stylu życia. To dlatego jest na tyle prosty, że porwał tłumy i na tyle uczciwy, że niemożliwy do zakwestionowania.
Muddy Waters jest pierwszą osobą, która wizualizuje mi się, gdy myślę o bluesie. Nie ma sensu przytaczać teraz całej jego biografii i udowadniać, że jest niekwestionowanym królem tego gatunku. Wystarczy, że posłuchamy tego:


Bring me back to the 60’s

Lata 60. to moja ulubiona dekada. Nie, nie lata 70. ze swoim seksualnym wyuzdaniem, długimi spódnicami, kwiatami we włosach i Woodstockowym tańcem w błocie. Lata sześćdziesiąte urodziły Rock and Roll takiego właśnie, do jakiego ja zawsze wracam i który nigdy mi się nie znudzi. Młodzi Stonesi, młodzi Beatlesi, Chuck Berry, The Sonics, Herman’s Hermits, młodzi The Kinks… serce roście jak się patrzy na tych wszystkich kochanych chłopaków (bo mimo wszystko Bitelsi też byli fajni ;))


Jednak tym, co najbardziej porywa w Rock and Rollu, a co w latach 60. właśnie było najbardziej widoczne, jest niezmącona radość z życia i z grania, którą po prostu słychać. Energia i inspiracja, jakiej nie doświadczyłam nigdzie indziej, jak tylko w tym gatunku z tejże dekady. Wystarczy spojrzeć na Chucka Berry’yego i jego dziecięcy uśmiech, by zapomnieć o wszelkich smutkach. Zbyt emocjonalnie? Pewnie i tak, ale cóż z tego, skoro Chuck, w wieku ponad już osiemdziesięciu lat dalej trzyma się wspaniale, dalej tak samo cudownie się uśmiecha, a przede wszystkim wciąż gra Rock and Rolla! John Lennon chyba żywił podobne uczucia do tego muzyka, bo powiedział kiedyś, że If you tried to give rock and roll another name, you might call it ‘Chuck Berry’.


Rock and Rollin’ Love
Za niedocenianym polskim zespołem o wdzięcznej nazwie CzerWąsi, powiem, że Modlę się o miłość. A dokładniej, o Rock and Rollową milość ;) Tym samym zaliczam się do rzeszy równie przegranych dziewczyn, które słabością do potarganych chłopaków z gitarami okupiły wiele niezapomnianych koncertów… Cóż, smutne to dosyć, ale po co ukrywać, że mam syndrom grouppie, skoro i tak większość moich znajomych o tym wie. W każdym razie głupcem jest ten, kto twierdzi, że Rock and Roll to tylko przyjemność dla uszu. Ten gatunek muzyczny jak żaden inny (paradoksalnie) potrafi uczynić z jego wykonawców bogów seksu. Tym bardziej jest to niemal niemożliwe do osiągnięcia, jak się spojrzy na przykład na panów z The Who albo The Motorhead… A jednak. W czym tkwi magia? Można mówić, że w rytmie, że w tekstach, w gitarach czy w zachowaniu scenicznym. Bez znaczenia - niech już każda z pań wypowie się za siebie. Ja w tym czasie pooglądam sobie (młodego) Jima i (młodego) Boba, moich dwóch ulubionych chłopaków.




Party Rock Anthem

Był blues, była radość życia, byli chłopcy, nadszedł czas na imprezy. Nie bez powodu przecież powstało hasło Sex, drugs and rock’n’roll. Sama przyłapałam się nie raz, przypominając sobie któreś tam imprezy, że „o, ta to była bardzo rock and rollowa.” Skąd w ogóle wziął się taki miernik sukcesu dobrej zabawy? Zwyczajnie – ze stylu życia muzyków, którzy Rock and Rolla grali. Imprezy The Rolling Stones, Led Zeppelin czy The Doors przeszły już do legendy.


Ku inspiracji polecam klip nagrany przez Davida Bowiego i Micka Jaggera; całkiem przewrotnie wybrany tutaj jako ilustrację Rock and Rollowej imprezy. W końcu któż nie chciałby wybrać się w miasto z tymi dwoma dżentelmenami? Ja pierwsza ustawiam się w kolejce!


I love Rock and Roll
A zatem, czy znajdziemy jedną sztywną definicję Rock and Rolla? Można próbować, ale z całym przekonaniem stwierdzam, że będą to bezowocne poszukiwania. Rock and Rolla właśnie dlatego nie da się w jeden prosty sposób zdefiniować, bo zbyt bardzo przesiąknięty jest tym, co w życiu  świetne. Nie jest tylko muzyką; to styl zachowania i sposób podejmowania decyzji i pewna jestem, że wiele osób podpisałoby się pod tą deklaracją. Samo w sobie jednak ciekawe jest szukanie ciągle wyznaczników tego, co może być nazywane „Rock and Rollowym” i nad tym, między innymi, będę się w następnych postach zastanawiać.
Sama sobie życzę miłej podróży…
A póki co, kończę dzisiejsze kazanie znakomitym utworem I love rock and roll w wykonaniu zespołu The Arrows. Jest to moje najulubieńsze na świecie wykonanie tej piosenki! Nie dość, że ów zespół zagrał ją jako pierwszy, to jeszcze aż czuć z klipu czystą radość z grania. Bo czy nie o to w tej Muzyce chodzi? Chyba tak, bo całkowicie zgadzam się z Elvisem, że Rock and roll music, if you like it, if you feel it, you can’t help but to move to it.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz