niedziela, 5 stycznia 2014

Alicja bez łańcuchów

Światło jest przygaszone, ale wszystko widać wyraźnie; długie, białe świece migotliwie oświetlają scenerię rozedrganym płomieniem. Da się niemal wyczuć wiszące w powietrzu niecierpliwe oczekiwanie. Wtedy na scenę w wypełnionej po brzegi sali Brooklyn Academy of Music powoli wchodzą długowłosi muzycy. Jerry Cantrell. Basista Mike Inez. Gitarzysta Scott Olson. Perkusista Sean Kinney. A na końcu, w różowych włosach, ciemnych okularach przeciwsłonecznych i rozciągniętym czarnym swetrze, widzimy uśmiechającego się nieśmiało wokalistę Layne’a Staley’a. Bez ceremonialnego przedstawienia i bez uprzedzenia Alice in Chains zaczyna swój legendarny koncert Unplugged.



Alicja bez prądu

MTV Unplugged to seria koncertów, podczas których muzycy wykonuja utwory wyłącznie przy akompaniamencie instrumentów akustycznych. Pierwszy z takich występów odbył się w 1989 roku, gdy na scenie stanęli Bon Jovi i Richie Sambora. Wśród muzyków, którzy w przeciągu prawie dwóch dekad zaszczycili MTV swoją obecnością, znaleźli się między innymi Pearl Jam, Nirvana, R.E.M., Bruce Springsteen, Shakira, Bob Dylan… Koncert Alice in Chains, wykonany 10 kwietnia 1996 roku w Nowym Jorku z pewnością wybija się z szeregu pozostałych koncertów. I to nie tylko dlatego, że był to pierwszy występ zespołu po prawie trzyletniej przerwie, a także przedostatni raz, gdy wokalista Layne Staley zaśpiewał publicznie na żywo. Nawet oglądany za pośrednictwem wydanego w 1999 roku zapisu na nośniku DVD, koncert Alice in Chains Unplugged jawi się jako niezwykły spektakl muzyczno-teatralny. Bohaterowie przedstawienia doskonale znają swoje role, pozwalając sobie jednocześnie na momenty improwizacji, na które publiczność żywo i z oddaniem reaguje. Sceneria jest ściśle stopiona z klimatem panującym podczas występu, nie narzucając i nie przeszkadzając widzom w odbiorze, a wręcz uzupełniając i podkreślając jego wyjątkowy, niemal odświętny charakter. Nade wszystko jednak ten niezwykły spektakl to niecodzienna uczta muzyczna, w której dźwięki grają najważniejszą rolę; nadając czasowi rytm, decydując o temperaturze pomieszczenia i kierując ruchami muzyków.

           

Alice in Chains zagrali trzynaście utworów, z czego osiem to kawałki typowo „studyjne”. Część z nich nie różni się wiele od oryginałów (na przykład już pierwotnie mocno akustyczne No Excuses – wersja unplugged po prostu odcięła tylko gitarę elektryczną i miejscami nieco mocniejszą perkusję). Czy to źle? Koncert nie jest przeładowany nowościami i całkowicie na nowo zaaranżowanymi piosenkami, które z trudnością można rozpoznać przy wersji „bez prądu”. W przypadku Alice’ów taki wybór okazał się bardzo trafiony. Ale zacznijmy od początku…

Alicja wyreżyserowana    
    

Nutshell to utwór, wokół którego nie da się przejść obojętnie. Zupełnie niepowtarzalna melodyka, dyktowana głównie przez partie gitarowe z nienarzucającym się, ale jednocześnie mocno trzymającym całość w ryzach, rytmem, stanowi doskonałe tło dla wyjatkowego tekstu, napisanego przez Layne’a. Nutshell „bez prądu” nie różni się zresztą zbyt od wersji oryginalnej pod względem formy, ale słuchane podczas koncertu unplugged nabiera głębszego wyrazu. Być może też dlatego, iż jest grane jako pierwsze; Layne zaczyna go zupełnie bez ostrzeżenia, w idealnym czasie gładko wpasowując swój głos pod gitarę Jerry’ego. Nieco spokojniejsze tło instrumentalne pozwala uważniej wsłuchać się w tekst utworu – to samo zresztą można powiedzieć o pozostałych piosenkach, granych podczas koncertu. Już na samym początku koncertu grupa ze Seattle odsłania nam się w tak ważnej dla swojej historii kompozycji. Mówiąc o Nutshell nie można też nie wspomnieć o pięknej, długiej solówce gitarowej Jerry’ego, który zresztą uznawany jest za jednego z lepszych gitarzystów na świecie.

            Niezwykły duet Staley-Cantrell będzie dość często wysuwał się na pierwszy plan podczas występu w Brooklyn Academy of Music. Głos Jerry’ego, bardzo odmienny w barwie od wokalu Layne’a, słychać miejscami nawet w zbyt wielu momentach (zwłaszcza przy ostatnim utworze Killer is Me, kiedy to partia wokalowa należy niemal w całości do gitarzysty). Tę uzupełniającą się relację głosową słychać w szczególności w drugim zagranym podczas występu utworze – Brother. W porównaniu z nieco zbyt piskliwym, zwłaszcza w wokalu, oryginałem, wersja akustyczna odkrywa nam zupełnie nowe oblicze i tkwiący w kompozycji potencjał. Przede wszystkim na szczególną uwagę i osobne oklaski zasługuje tu kilka zaśpiewanych przez obu panów wersów a capella, których nie uświadczymy w oryginale. Jedyny krótki moment, gdy mogliśmy to usłyszeć, znajduje się właśnie na płycie DVD Unplugged. Te kilka sekund samego tylko śpiewu zatrzymuje piosenkę w kulminacyjnym momencie i potęguje jej piękno – zwłaszcza z wielką starannością i niemal uroczystym przeciąganiem głosek zaśpiewany ostatni wers: wonder how that color taste.




         Po spokojnym, melancholijnym niemal wstępie dwóch kawałków, do głosu dochodzi już bardziej energiczne No Excuses. Koncert Unplugged Alice in Chains przygotowali i zaaranżowali specjalnie pod to wydarzenie. Wyreżyserowany przez Alexa Colettiego, doskonale operuje dramaturgią i napięciem. Szybsze utwory przeplatane są z bardziej spokojnymi, tak aby słuchacz nie wypadał z rytmu odbioru całości. Małym zgrzytem w kompozycji całego koncertu jest zestawienie po sobie pod koniec dwóch długich, bo aż siedmiominutowych kawałków – Frogs i Over Now – oba dość ciężkie nawet w wersji „bez prądu”. Można jednak z czystym sumieniem stwierdzić, że całość została zaprojektowana z wielką starannością i rozmysłem – dzięki czemu koncert nie jest tylko listą granych po kolei piosenek, ale wszystkie zagrane tam kawałki składają się w jedną, gładką kompozycyjnie całość. Być może jest to jednym z powodów decydujących o tak dużym sukcesie całej produkcji.


            Skład utworów na Unplugged jednak nie jest jednoznacznie aprobowany przez wszystkich recenzentów. Podczas występu mogliśmy usłyszeć głównie kawałki z płyt EP Sap, Jar of Flies i studyjnych materiałów Dirt oraz Alice in Chains. Najczęstszym zarzutem przy wyborze materiału jest brak jakiegokolwiek utworu z płyty Facelift. Chłopaki z Alice zadbali jednak, by podczas występu nie zabrakło tak znaczących i znanych piosenek, jak Down In A Hole czy Rooster – w obu z nich elementy elektryczne stanowią przecież ważny element całości – ciekawe było więc posłuchanie ich przy odciętym prądzie. Utwory te absolutnie nie tracą nic z sedna i esencji kompozycji; przy braku elektryki zyskują jednak zupełnie nową jakość. Są w nieuchwytny sposób „głębsze”, wyraźniejsze i skierowane bardziej ku środkowi niż odgrywane po powierzchni. Zdecydowanie wielkie brawa należą się pomysłodawcy całego cyklu MTV Unplugged, bo dzięki tym koncertom słuchacze (i  przecież sami muzycy) są w stanie odkryć całkowicie nowe pokłady i potencjał tkwiący w znanych już utworach. Bez wątpienia i tak stało się przy występie kapeli ze Seattle. 
Alicja spontaniczna

            Ogromną zaletą zapisu video z koncertu jest fakt, iż nie zostały tam wycięte momenty pomiędzy granymi piosenkami (w przeciwieństwie do wersji audio). Możemy więc być naocznymi świadkami „wpadek”, pomyłek i spontanicznych zachowań muzyków. Takie perełki są niezwykle cenne nie tylko dla fanów zespołu, ale także dla tych, dla których koncert Alice’ów był pierwszym kontaktem z kapelą. Te momenty były też bardzo ważnym budulcem wyjątkowej atmosfery całego wydarzenia. Nawet nie będąc tam na żywo można wręcz poczuć klimat kameralnego koncertu – tak jakby był grany spontanicznie dla grona znajomych w zaprzyjaźnionej knajpie poźną nocą. Zdecydowanie sprzyja temu nieco ciasna scena Brooklyn Academy i nikłe, okraszone płomieniem świec, oświetlenie. Oraz okazjonalne pociąganie ze szklanki czy papierosa przez członków zespołu – zwyczaj tak charakterystyczny dla koncertów typowo „rock and rollowych”. Publiczność żywo i ochoczo reaguje też na impulsywne wstawki zespołu (soczyste „fuck!” Layne’a podczas pomyłki w tekście Sludge Factory przeszło już do historii). Warto wspomnieć też o tym, iż w pierwszym rzędzie na widowni siedziała legendarna Metallica, której żartobliwy hołd Alice składali, jakby od niechcenia i przypadkowo wtrącając fragmenty ich utworów (intro do Battery i Enter Sandman) pomiędzy kolejnymi partiami koncertu. A Jerry Cantrell nie może się miejscami powstrzymać od improwizowanych solówek country, wprawiając zamkniętego w sobie Layne’a w stan uprzejmego osłupienia. Uchodzi to jednak Jerry’emu na sucho, bo z wyjątkowym i całkowicie naturalnym wdziękiem profesjonalnego muzyka porywa publiczność do swojej zabawy. Duży plus dla zespołu, że pomimo tych wszystkich, uroczych i wywołujących uśmiech na twarzy, wstawek, za każdym razem potrafią spowrotem wskoczyć w rytm koncertu, nie tracąc nic z właściwej powagi i tempa całej kompozycji. Alice z mistrzowską konsekwencją prowadzą wykreowany przez siebie klimat, nie pozwalając widowni na przejęcie kontroli.           



Alicja przefiltrowana

Oglądanie koncertu z perspektywy widza nie znajdującego się osobiście na koncercie, a jedynie obserwującego wydarzenie nagrane na DVD, było dość specyficzne, ale z pewnością nie gorsze. Pomimo nieklasycznej formy odbioru spektakl nadal wywierał duże wrażenie. Można by bowiem przypuszczać, że taki pośredni sposób oglądania zniekształca przekaz czy też czyni go niepełnym… Zapis audiowizualny koncertu MTV Unplugged był jednak na tyle wyrazisty i dobrze wyreżyserowany, że oglądanie go za pomocą optycznego nośnika danych nie ogołacało widowiska z bogatwa wrażeń. Można być jedynie wdzięcznym twórcom całego cyklu, że umożliwili przyszłym pokoleniom słuchaczy poznanie całości koncertu. Nawet „przefiltrowani” niejako przez środki techniczne Alice in Chains urzekali wykonaniem swoich utworów. Forma, w jakiej tego doświadczamy (często przecież niezależna od nas - niektórzy słuchacze mogli w ogóle się jeszcze nie urodzić w 1996 roku), nie powinna stanowić bariery poznawczej czy przesądzać o ocenie całości widowiska.


Występ Alice in Chains MTV Unplugged zdecydowanie należy zaliczyć do jednego z najlepszych z całego cyklu koncertów akustycznych. Zagrane bez prądu kawałki legendy ze Seattle zyskały zupełnie nową jakość; głębię wyrazu, której na próżno szukać w wykonaniach z instrumentami elektrycznymi. Paradoksalnie utwory te zostały „uwolnione” z łańcucha wzmaniaczy. Pozostawione na pastwę surowego, niczym nie obudowanego języka akustyków wyzwoliły swój skrywany potencjał i pokazały się z nieco innej, niż dotychczas, strony. Wszystko, od układu muzyków na scenie, przez kameralność sali i nikłe oświetlenie, aż po wybór repertuaru i skład zespołu świadczyło o dużej staranności i dobremu przygotowaniu twórców całego wydarzenia. Aż trudno uwierzyć, że był to pierwszy koncert Alice’ów od niemal trzech lat – ich granie jest swobodne i idalnie zgrane – odkrywa z pewnością mistrzowski fach i profesjonalizm wszystkich członków zespołu. Aż żal, że był to przedostatni występ Layne’a, bo Unplugged niosło ze sobą obietnicę nowej, świeżej ery w historii kapeli. Być może jednak właśnie przez fakt niepowtarzalności i pewnej „ostateczności” samego koncertu, zyskuje on symboliczny charakter jedynej w swoim rodzaju kompozycji. Uwolnionej z więzów elektryki, jednocześnie swojskiej i uroczystej, nade wszystko jednak świetnie wykonanej. Kompozycji, której już nigdy nie będzie nam dane powtórzyć.