środa, 21 sierpnia 2013

Koniec końców o The End

Każdy z koncertów The Doors, a przynajmniej tych z udziałem Jima Morrisona, był jedynym w swoim rodzaju widowiskiem, całkowicie nieprzewidywalnym i fascynująco niebezpiecznym. Utworem, w którym Morrison pokazywał cały swój potencjał aktorski i rozwijał skrzydła swojej szalonej osobowości scenicznej, był utwór The End

Niezwykle ciekawa jest sama historia powstania tekstu piosenki. W 1966 roku Jim miał obsesję na punkcie dramatu Sofoklesa Król Edyp. Wyszukiwał o nim informacje, analizował i dyskutował z kolegą, wykładowcą psychologii na UCLA, na temat kompleksu Edypa. W tym samym czasie kariera Doorsów zaczęła nabierać rumieńców. W niedalekiej przyszłości widniała perspektywa podpisania kontraktu płytowego, w związku z czym wrażliwemu, wyczekującemu pozytywnego przełomu w swoim życiu Jimowi zaczęło się mieszać w głowie. Niemal codziennie brał kwas, chodził zamroczony i powtarzał w kółko te same słowa, swoją własną, obsceniczną edypową mantrę: Pieprzyć matkę, zabić ojca, zabić ojca, pieprzyć matkę. Artysta mruczał ją bez przerwy, chcąc w ten sposób wedrzeć się do własnej podświadomości. Czy się udało? Chyba tak, bo pewnego wieczora, gdy The Doors miało zagrać koncert w barze Whisky, ich wokalista nie pojawił się na scenie. Po pewnym czasie koledzy z zespołu, pod groźbą nieotrzymania honorarium za występ w niepełnym składzie, przywlekli całkowicie odurzonego LSD Jimmy’ego. Gdy ten doszedł nieco do siebie, koncert mógł się rozpocząć. W pewnym momencie wokalista powiedział Rayowi, żeby zaczął grać The End. Zaskoczony Manzarek nie wiedział, co zrobić, bo ten utwór grali zawsze na samym końcu. Przy uporze niemal nieprzytomnego Morrisona, Doorsi rozpoczęli wykonanie The End, które miało zmienić bieg ich kariery i już na zawsze przejść do historii rock and rolla. Jim bowiem, w trakcie trwania utworu, zmienił bez ostrzeżenia tekst piosenki. Nagle Ray Manzarek zrozumiał, co robi Jim. Odgrywa własną interpretację Króla Edypa! Wokalista zrobił chwilę przerwy, po czym ryknął nieludzkim głosem: Ojcze? Chcę cię zabić. Matko? Chcę… Pieprzyć cię mamo, pieprzyć cię mamo całą noc…! Potem nastąpiła sekwencja nieokreślonych wrzasków, konwulsyjnych ruchów i hipnotycznej muzyki. Jim był w transie, w swoim własnym świecie, we własnym teatrze, który odgrywał się w jego własnej głowie i który nikt poza nim samym nie rozumiał.


Występ był oczywiście niewyobrażalnym skandalem. Rozwścieczony do granic możliwości właściciel klubu, Phil Tanzini, wyrzucił ich z lokalu i zabronił kiedykolwiek tam wracać. Anegdota głosi, że w obliczu szalejącego ze złości i gniewu Tanziniego, Jim miał się uśmiechnąć i spytać: Ale do baru mogę przychodzić? Manzarek zaś dodał za zbiegającym ze schodów Philem: Słyszałeś kiedyś o Królu Edypie? The End było końcem początku oszałamiającej kariery The Doors, a sam utwór, z własną interpretacją Morrisona, przeszedł do legendy. W tym utworze, a zwłaszcza w jego wykonaniach scenicznych, Jim pokazuje całą swoją naturę dionizyjskiego boga. Miota się, syczy, skacze, wije się, ryczy, wydobywa z siebie niewyobrażalne dźwięki, by po sekundzie stać się przerażająco spokojnym. On, tekst utworu i muzyka są jednością i nie da się ich oddzielić. Manzarek, Densmore i Krieger stanowią idealnie wtapiające się tło instrumentalne, które jednak z niezwykłą intuicją i precyzją współgrają z nieobliczalnym szaleństwem wokalisty. 


Jim wydaje się stworzony do roli muzyka-performera. Ten uwielbiający występować dla publiczności „Pan Charyzma”, jak go nazywali fani, sam przyznał kiedyś, że kocha koncertowanie. Nie ma nic wspanialszego, niż granie przed publicznością.(…) Nie można się całkiem rozluźnić, bo ma się… obowiązek wobec tych ludzi. Trzeba być dobrym. Ludzie patrzą. Słowa te dosyć obco brzmią w ustach człowieka, na którego wzrok obserwujących go ludzi pobudzał do wszystkiego, tylko nie życzliwych zachowań. On był swoją muzyką, a jego muzyka była cała nim – możliwe, że ten efekt potęgowały, o ile nie tworzyły potężne dawki narkotyków. Mimo to można było niezaprzeczalnie stwierdzić, że Jim ma ogromny potencjał aktorski, który pokazywał przy interpretacji swoich tekstów. Widać to było chyba najbardziej w The End.

Jimbo. Subiektywnych i emocjonalnych słów kilka.

Umarł ponad 40 lat temu, a wciąż sprawia kłopoty, jak pisze w jego biografii Stephen Davis. Jim Morrison, bo o nim mowa, od wielu wielu lat nie schodzi z ust zakochanej w nim rzeszy fanów na całym świecie, a jego owiana tajemnicą tragiczna śmierć dalej pozostaje wdzięcznym tematem dla pisarzy, biografów i dziennikarzy. W kontekście omawiania jego twórczości często zadaje się pytanie, czy był on bardziej poetą, czy bardziej muzykiem. Te dwie płaszczyzny sztuki naprzemiennie pojawiały się bowiem w życiu artysty i trudno teraz określić, która z nich bardziej go określała. Ale czy naprawdę takie rozstrzygnięcie jest konieczne? Wystarczy, że Morrison, ze swoją niespotykaną wrażliwością i ogromnym talentem muzycznym może zaliczać się do elitarnego grona Artystów - i pod takim właśnie kątem można życie i twórczość Jima analizować. 

Możemy zacząć od tego, że Jim był bogiem. Tak przynajmniej postrzegany u szczytu swego i Doorsów sukcesu (niektórzy i obecnie mają taką o nim opinię). W latach sześćdziesiątych wokaliści najbardziej znanych grup rockowych stanowili dla swoich fanów przedmiot uwielbienia. Było to jednak na inną skalę, niż obecnie się spotyka, gdy nastolatki wzdychają do powieszonych na ścianie plakatów popowych gwiazdek. W czasach, gdy na scenach królowali The Rolling Stones, Bob Dylan, The Beatles czy właśnie The Doors, ich muzyka i cały przekaz sceniczny, który komunikowali swej publiczności, nierzadko miał niewiele wspólnego z samą muzyką. Panowała rewolucja obyczajowa, świat zmieniał się na oczach młodych ludzi i rację ma David Bowie, który powiedział, że [świat rocka] ściśle koncentruje się na sposobie myślenia swojej generacji i bardzo celnie go odzwierciedla. To nie przypadek, że wielcy twórcy rock and rolla pojawili się właśnie w tamtym czasie na świecie. Nie będę tu oczywiście wpadać w przesadę i twierdzić, że muzycy świadomie zmieniali świat. Zmiany następowały tak czy inaczej, a rockowi jedynie udało się przypieczętować ową społeczną i obyczajową rewolucję, jak pisze Grzegorz Brzozowicz. Jim Morrisom był osobą, która podobnie jak kilkoro innych artystów w tym czasie, potrafiła kształtować postawy młodych ludzi. Czy były to postawy poprawne, czy złe – nie ma znaczenia, ale nie można zaprzeczyć, że wokaliście The Doors udawało się to nadzwyczaj dobrze.


Czy Jim Morrison był więc „prawdziwym rock and rollowcem” – macho, zgodnie z kryteriami przyjętymi w czasach jego twórczości? Był bogiem seksu, to bez wątpienia, ale daleko mu było do macho czy takiego typu charyzmatycznego, wyzwolonego seksualnie wokalisty, jakim był na przykład Mick Jagger. Dionizyjskie widowisko, z jakiego uczynił swoje życie, w pewnym momencie pożarło go samego - kreacja pochłonęła aktora. Może dlatego, że nigdy tak naprawdę nie chciał, żeby jego wizerunek muzyczny miał cokolwiek wspólnego z „przedstawieniem”. To była jego misja, zadanie, jakie miał do wykonania przed słuchającymi go ludźmi. Mówił: Dla mnie tak zwane występy nigdy nie były grą. Były sprawą życia i śmierci, dążeniem do komunikacji, do wciągnięcia jak największej liczby osób jednocześnie w prywatny świat myśli. Ten jego świat myśli był jednak zbyt pokręcony i zbyt osobisty, by pobudzić w rozentuzjazmowanym tłumie cokolwiek więcej ponad ekstatyczne podniecenie i zrzucenie wszelkich hamulców moralnych. Morrison może i bogiem seksu był, ale był to wizerunek, który on sam wybrał świadomie, jako Król Jaszczurów. Jego prawdziwy przekaz, prawdziwa „misja” nie została zrozumiana, mimo że artysta spalał się, by ją światu zakomunikować.

Znieść granice percepcji, otworzyć drzwi pomiędzy rzeczami znanymi a nieznanymi – taka wizja przyświecała Morrisonowi i do tego też dążył całe swoje życie. Sama nazwa jego zespołu wywodziła się przecież z niej bezpośrednio. Zafascynowany poezją bitników, Jim zaczytywał się w wierszach Charlesa Baudelaire’a, Arthura Rimbauda czy Williama Blake’a. Z inspiracji poematem tego ostatniego narodziła się nazwa „The Doors”. Gdyby wrota postrzegania oczyszczone zostały, każda rzecz ukazałaby się człowiekowi taką, jaką jest, nieskończoną.  – te wersy z Zaślubin Nieba i Piekła były jak motto, które Jim recytował całe swoje życie. Oczyścić owe drzwi artysta próbował na wiele sposobów – seks, alkohol i narkotyki były jednymi z jego ulubionych narzędzi. Jeśli chodzi uzależnienie od narkotyków, nie był oczywiście jedyną gwiazdą rocka, która w tamtych czasach eksperymentowała z używkami, niszcząc sobie tym samym zdrowie, a nierzadko (jak w przypadku samego Morrisona) życie. Jeśli chodzi o samego artystę, tak wypowiadał się o swoim wizerunku zażywającej narkotyki gwiazdy rocka: Zastanawiam się, dlaczego oni myślą, że wciąż jestem naćpany. Może się boją, że ktoś może im odebrać własny odlot. Jakkolwiek by nie było, nie można zaprzeczyć, że uzależnienia lidera zespołu to jeden z głównych powodów, przez które kariera Doorsów zaczęła chylić się ku upadkowi. Reszta zespołu denerwowała się coraz bardziej i bardziej, gdy z powodu nadmiernego spożycia alkoholu wokalista nie był w stanie dokończyć koncertu. Za moment kluczowy można też uznać pamiętny koncert w 1971 roku w Nowym Orleanie, podczas którego Jim przewrócił się i odmówił kontynuowania wstępu. Podobno John Densmore opowiadał potem, że widział, jak tego wieczoru ulatuje z Jima energia.


Morrison wybierał więc takie same sposoby otwarcia „drzwi percepcji”, jak inne legendy muzyki tamtego okresu: Jimi Hendrix, Janis Joplin, Brian Jones… Narkotyki zabiły najdzielniejszych i najbardziej szalonych muzyków rockowych epoki. Wszystkich ich męczyła własna wrażliwość i niemożność odnalezienia się we współczesnym świecie, a ogromny talent tylko pogłębiał tragizm sytuacji, bo nie potrafili należycie zaprezentować go światu bez poddania się bezlitosnym prawom show-biznesu. Konsekwencje znane są wszystkim. Tajemnicza śmierć Morrisona do dziś pozostaje zagadką, której wyjaśnienia pewnie nigdy nie poznamy. Zgadzam się więc ze słowami Remigiusza Szczechowicza, który pisał, że rock’n’rollowy styl życia to coś więcej, niż seks i używki. To (…) permanentne opowiadanie się przeciw i mówienie „nie.” Podważanie uznanych autorytetów, odrzucanie religii i ideologii. Zachowania przekraczające obowiązujące zasady moralne i konwencje. Drwienie z rzeczy poważnych i folgowanie wartościom hedonistycznym. (…) Niecodzienne pomysły, kontrowersyjne bluźnierstwa, skandaliczne ekscesy.

Morrison, razem z wieloma innymi wielkimi muzykami z tego okresu wybrał właśnie takie „skandaliczne ekscesy i niecodzienne pomysły” oraz „folgowanie wartościom hedonistycznym” jako sposób na poszerzenie granic własnej percepcji. Doskonale zrozumiał sens czasów, w których żył - była to era nowych koncepcji religijnych, kryzysu duchowego, niepokojów politycznych, zamieszek na tle rasowym, mordów – ale też doskonała okazja do zmian i reform. 

Gdy Jim był u szczytu sławy, krytycy muzyczni sam nie wiedzieli, co zrobić z jego charyzmatyczną osobowością i prześcigali się w wymyślaniu wyrażeń najtrafniej opisujących jego postać. Padły nawet takie sformułowania, jak skrzyżowanie anioła z suką w rui. Bez   wątpienia wokalista Doorsów nie asekurował się też, jak wspomina słowa Micka Farrena Marc Spitz w Jaggerze. We wstępie jego biografii Stephen Davis naszywa mu wiele łatek: od zbuntowanego poety, przez gorzkiego kaznodzieję, nawet po wybrańca bogów. Jego zachowanie i wybory biografii i krytycy często tłumaczą „demonami”, które wciąż starały się przejąć nad nim władzę. 

Co było prawdziwą przyczyną i motorem napędowym działań legendarnego artysty, nie wiedział prawdopodobnie nawet on sam. Gonił za „autentycznymi” doznaniami, przesuwał granice własnego poznania, chciał przeprogramować swoje pokolenie, a wszystko to w ślepym biegu po spełnienie pragnienia nieskończoności, które w jego wrażliwej duszy rozbrzmiewało bezustannie głośnym wołaniem. Zaspokojenie pragnienie piękna, dobra i prawdy, które jest w każdym człowieku, u Jima przybrało formę autodestrukcyjnej podróży w głąb samego siebie. (…) Przejmował nieodłączną trwogę amerykańskich lat 60., czyniąc ją jeszcze bardziej szaloną i przerażającą. Potem obracał to wszystko w żart.