W tym roku wiosna szła do nas przez 100 zim i 50 jesieni. Mijała
deszczowe doliny i góry śniegowe. Ale w końcu do nas dotarła! I to w jakim
stylu… Do Wrocławia ta najbardziej wyczekiwana pora roku wkroczyła prawdziwie
rozbujanym, muzycznym krokiem.
19. kwietnia Wytwórnia Filmów Fabularnych została oblężona.
Zaatakowana przez tłumy spragnionych dobrej zabawy partyzantów, czekających na
dobrą „bibę” i domagających się prostych dźwięków. I dostali, co chcieli; „WROCKfest.pl prezentuje”
zbombardował nas gradem pozytywnych niespodzianek, w ramach powracającego cyklu
koncertów z okazji (prawie) Pierwszego Dnia Wiosny.
Zaczęło się delikatnie i tuptająco. Tak właśnie – bo tuptała
widownia, i tuptał Bethel, który jako pierwszy zagrzał parkiet sceny
wytwórnianej. Zagrali wszystkie znane kawałki, za które wrocławska publiczność
ich wielbi, czyli m.in. Muzyka serc, Zabrali mi skrzydła czy Skafander. Grzesiek „Wlazi” Wlaźlak i
Piotrek Zarówny tradycyjnie już kokietowali nastolatki swoim tańcem, po raz
kolejny udowadniając, że urodzone z nich zwierzęta sceniczne. Kapela zaczęła
dosyć duchowo, można by nawet powiedzieć
„jęcząco”, ale potem było już tylko lepiej. Szybkie, rytmiczne utwory ska to
jest właśnie to, co wynosi ich na wrocławskiej scenie coraz wyżej. Byle tylko
nie potknęli się na eksperymentach ze zbyt spirytualistycznym dubem, a czeka
ich iście trójkolorowa przyszłość.
Gdy publiczność już poskakała, pośpiewała i napatrzyła się do
woli, przyszedł czas na nieco spokojniejsze klimaty. Powiedziałabym wręcz…
usypiające. Oto „objawienie” TV4, zwycięzcy programu „Nowa Generacja” –
wrocławska kapela Lov. Cóż, mnie ten zespół zdecydowanie nie przypadł do gustu.
Może sprawił to wokalista Andrzej Strzemżalski? Głos miał rzeczywiście ciekawy,
i jak się postarał, to nawet zmysłową chrypkę zdołał wykrzesać. Szkoda tylko,
że na scenie starał się wyglądać jak idol gimnazjalistek, Joe Jonas (nawet
zginał się na ten sam bok…). Gdyby jednak zamknąć oczy, można by zasłuchać się
w melodyjnym Wiem, który słusznie
wywalczył im rywalizację do bursztynowego słowika w konkursie Sopot Festival
2009. Utwór jest melodyjny i dźwięczny, jak urocze, zaplanowane komercyjne
dziecko Myslovitz, Wilków i Edyty Bartosiewicz. Podobnie Zakładnicy samotności – te wpływy są tak oczywiste, że aż denerwujące.
Gdyby nie energiczny (naprawdę!) i już bardziej śmiały rock w utworze O t o n i e a, chyba bym usnęła na
stojąco. Lov polecam jak najbardziej, ale w domowym zaciszu i przy kubeczku
kakao, słuchane niezbyt głośno. Ale, błagam, nie dawajcie ich znowu na koncert
z okazji pierwszego dnia wiosny…!
Po tym lekko usypiającym występie miała przyjść kolej na mieszankę
reggae, hip-hopu i dancehall, czyli Natural Dread Killaz. Publiczność
podskakiwała z niecierpliwości, atmosfera stawała się gorętsza, a gdy na scenie
pojawił się w końcu ubóstwiany Mesajah, w tan poszły biodra, a w ryk głosy. NDK
zagrali jak zawsze – energicznie, wibrująco i radośnie. Nie zabrakło zapewnień
o trwających pracach nad nową płytą, nawet usłyszeliśmy kawałek, który ma się
na niej ukazać. Pozytywne zaskoczenie –
wrocławscy nawijacze zaczęli coś kombinować z tanecznym latino! Słuchacze
bawili się szampańsko, Yanaz szalał na scenie, Mesajah czarował uśmiechem, a
paXon przekazywał rastamańskie przesłania. Kto na koncercie NDK jeszcze nigdy
nie był, niech zapłonie rumieńcem wstydu i śpiesznie na taki pobieży, bo tam
fajna „biba” zawsze jest.
I tak połowa koncertu za nami. Teraz przyszedł czas na bardziej
„zamiastowe” gwiazdy, takie jak Afromental. Ich muzyka ma wielu fanów, ale nie
brakuje też zatwardziałych tradycjonalistów, którzy za twórczością żwawych
chłopców z Warszawy nie przepadają. Ja zdecydowanie należę do tej pierwszej
grupy. Bo jak można się nie zakochać, widząc Wozz’a i Tomsona, wbiegających na
scenę, przy akompaniamencie gitarki Barona i klawiszach Śniadego? Trudno tak
zrelacjonować ich koncert w kilku zdaniach – tyle tam było szaleństwa, tyle
rytmu i tyle melodyjnego rapu… Oczy z trudem nadążały za biegającym na całej
scenie Wozz’em, a uszy eksplodowały od wpychających się tam dźwięków. Każde
miejsce, na którym występuje Afromental, zamienia się w energetyczną bombę
światła, muzyki i charyzmatycznego wokalu. Mają te swoje perełki koncertowe, by
wymienić chociażby symboliczny pojedynek publiczności i zespołu pt. „zróbcie
hałaaas!” Rozochocona widownia ochoczo podjęła wyzwanie, a i sama kapela nie
próżnowała. Z niejaką melancholią muszę stwierdzić, że koncert nie miał żadnych
słabych punktów. Szkoda tylko, że Pray 4
love nie było… Ale wszystkie pozostałe utwory zagrali tak, że nawet
najbardziej konserwatywny fan rock’n’rolla bawiłby się jak na Przystanku
Woodstock. O ile ich poprzednicy, NDK, co chwila sprawiali wrażenie, że są tu
niejako z łaski i że może im się trochę nie chce, to Afromental dał z siebie
200 % normy. Słuchać ich muzyki z płyt to jedno, ale zobaczyć ich na żywo – to
jest dopiero show! Stanowczo więcej takich koncertów, poproszę.
I tak oto dotarliśmy do końca. Czy może raczej – wspaniałego
początku końca, a może to był dopiero koniec początku? Przestałam się nad tym
zastanawiać z chwilą, gdy na deski sceny WFF wkroczył Happysad. Muzyka dla
każdego człowieka w każdym wieku. Regresywny rock z tekstami nie do
podrobienia, z charakterystycznym wokalem i unikalnymi solówkami gitarowymi.
Grali długo i wyśmienicie… Było trochę utworów z ich najnowszego krążka Mów mi dobrze, ale usłyszeliśmy też parę
kawałków znanych chyba każdemu miłośnikowi ich twórczości - Zanim pójdę, Piękna czy Hymn 78. Ale czy
warto wydać kasę i przejść się na ich koncert, zamiast spokojnie usiąść w domu
i wysłuchać piosenek w lepszej jakości, bez krzyków widowni i poszturchiwania
„pogowiczów”? Absolutnie, zdecydowanie, jak najbardziej… tak! Choćby po to,
żeby zobaczyć przesłodkiego Kubę Kawalca, jak stoi niby taki nieśmiały ze swoją
gitarką. Chociaż dlatego, żeby pośpiewać znane na pamięć teksty ich utworów,
wespół z setkami innych szalonych fanów. A już najpewniej po to, by usłyszeć Undone, nie nagrane oficjalnie na żadnej
ich płycie. Można tak stać i słuchać, i słuchać, i oglądać…
…Aż nadeszła wiosna! Romantycznie i idealistycznie opowiadam się
za wersją, że to właśnie ta cała pozytywna energia, jaka płynęła z Wytwórni Filmów
Fabularnych, sprawiła, że długo oczekiwana przez wszystkich pora roku wreszcie
do nas przyszła.
Jak na pierwszy od kilku lat koncert z cyklu Pierwszego Dnia…,
„wROCKfest.pl prezentuje” spisał się bardzo dobrze. Organizacyjnie było bez
zarzutu, wrocławska kulturalna publiczność nie straciła honoru, a jestem pewna,
że wielu nie-wrocławian będzie rozpowiadać w swoich miastach o chwalebnej
tradycji, jaka powróciła do stolicy Dolnego Śląska. Zachęcałabym też, by na
przyszłe lata organizatorzy nie bali się o frekwencję i odważyli się zapraszać
zespoły, których nazwy pisze się naprawdę dużą czcionką. Jest czego wyczekiwać.
Bo nie ma lepszego sposobu na świętowanie nadejścia wiosny, jak z muzyką w
sercu.
(tekst opublikowany w marcu 2010)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz