Mała, czarna, z pozoru niepozorna. Ale wystarczy, że się odezwie,
a od razu stracisz przeświadczenie, że może jest, lub kiedykolwiek była
grzeczną dziewczynką. Przez wielu nazywana „największą polską skandalistką”,
przez gazetę Nasz Dziennik zlinczowana jako „obsceniczną i wulgarną” oraz
„gardzącą tradycyjnymi wartościami”. Wszystko to zrzucone na piegowate barki
filigranowej Marii Peszek, bo przecież o niej mowa.
Trudno tak naprawdę wyobrazić sobie polską scenę muzyczną bez jej
udziału. Nawet mimo tego, że wbrew pozorom, nie ma ona tak wielu fanów, na co
wskazywałby poziom jej artyzmu. Ale jej nie wydaje się to przeszkadzać.
Pochodząca z niezaprzeczalnie artystycznej rodziny Marysia (ojciec, Jan Peszek,
jeden z najlepszych polskich aktorów oraz brat Błażej, także aktor) zdawała się
dorastać na scenie. Już w wieku 10 lat zadebiutowała na deskach krakowskiego
Teatru Juliusza Słowackiego w spektaklu Wesele
w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, a po studiach rozgościła się już na dobre w
sferach środowisk teatralnych, filmowych i muzycznych. W rzeczywistości nagrała
tylko trzy autorskie albumy: Miasto Mania
z 2005 roku, epka Mania siku ( 2006 )
i Maria Awaria z 2008 roku. Ale jakże
szerokim echem rozniosły się te jej dziełka! Zastanawia mnie tylko, dlaczego?
Czy słowo „seks” jest naprawdę aż do tej pory tematem tabu w naszym kraju? Czy
nie można sobie już poprzeklinać w utworze, nie narażając się na wszechobecne
kamienowanie ze strony konserwatywnych bardziej lub mniej, ogródków
społecznych...? Maria chciała najwyraźniej udowodnić, że nie.
Trudno mi wyrobić sobie wyraźną opinię na temat owej panny, która
„dla własnej wygody zapuszcza swe ogrody”, ponieważ zwyczajnie nie mogę
zignorować jej niepowtarzalności. Drugiej takiej Marynii nie uświadczysz! Z
drugiej jednak strony, jej utwory, ze strony czysto muzycznej, są po prostu nie
do strawienia. Dźwięki są tak naprawdę klecone na jedną, elektroniczno-jazzowo-alternatywną
modłę. Ileż można, ratunku! Pewne urozmaicenie stanowią kawałki wykonywane
razem z Wojciechem Waglewskim bądź z jego równie wybitną latoroślą Fiszem. Duet
Peszek-Waglewski to na pewno strzał w dziesiątkę. Ich współtworzone utwory
napakowane są lekkością ulotnych, ale jednak trudnych do zapomnienia, płynących
w pudrowym powietrzu nutek. A już teksty, które to szalone dziewczę tworzy,
świadczą o umyśle świeżym, nietuzinkowym i o genialnym wręcz talencie językowym. O ile warstwa muzyczna solowych
płyt Peszkówny nie trafia w mój spragniony mocniejszych uderzeń gust, o tyle
słowa, które tworzy, wgniatają w ziemię. I nie mówię tu o „skandalicznym” Pieprzę cię miasto czy rozdmuchanych i
arcynudnych Kobietach pistoletach,
ale o subtelnie przekornym Hujawiaku.
„Poliż mnie, I'm Polish, albo jeśli wolisz, możesz mnie posolić albo
wymiętolić” - śpiewane delikatnie i kobieco, z bardzo ciekawą linią basu i
trąbki w tle, jest oryginalnym tekściarskim majstersztykiem, zawoalowanym w masę
dziewczęcego uroku.
Bo tak naprawdę Marysia jest chyba taką niesforną, diabelnie
zdolną, ciągle małą dziewczynką. Nie dam się nabrać na jej tak strasznie
dorosłe teksty – dla mnie jest po prostu młodą kobietą ciągle szukającą Piękna
w życiu i nie potrafiącą oddychać powietrzem nieprzesiąkniętym sztuką. Inna
rzecz, że sama jej muzyka, poza małymi wyjątkami, wzbudza na moje twarzy grymas
niechęci – nic to, gdy wiem, jaka z niej niesamowita artystyczna dusza. Niech
tylko przestanie udowadniać wszystkim naokoło, że jest jedyną wyzwoloną kobietą
w Polsce, a na pewno zyska na autentyczności w oczach wszystkich swoich
słuchaczy.
Myślisz, że nie da się w ciągu kilku miesięcy zebrać 50 tysięcy
dolarów i w ten sposób wydać własną płytę? Najwyraźniej nie znasz Julii
Marcell. No nie znam, a kto to taki? A to taka młoda olsztynianka, która w
październiku 2007 roku właśnie taką miłą sumkę uzbierała na portalu
internetowym SellaBand, promującym nieznanych muzyków. No to jak tak sobie poradziła, to pewnie musi być
ciekawa! Oj, nie mylisz się...
Jej prawdziwe nazwisko to Górniewicz, Marcell to jedynie
pseudonim. Ze szczerym żalem przyjmuję fakt, iż ta utalentowana kobieta
niestety nie tworzy w swym rodzimym kraju. Już pierwsza jej płyta, It might like you została nagrana w
Berlinie, gdzie też ona sama obecnie mieszka i tworzy. O wysokiej jakości tego
uroczego zjawiska, jakim jest Julia, świadczy wiele czynników. Po pierwsze, jej
wszechstronność. Jest ona bowiem nie tylko kompozytorką i wokalistką, ale także
gra na pianinie, na skrzypcach, i w dodatku pisze teksty do wszystkich swoich
utworów. Po drugie, oryginalność. Jej piosenki tchną punkową energią, nadającą
smak każdemu utworowi. Potrafi udowodnić, że nie trzeba bezmyślnie szarpać za
struny gitary elektrycznej, by wywołać wrażenie uporządkowanego chaosu w
muzyce. Eksperymentuje z jazzem i antyfolkiem, zgrabnie łącząc to w nurt
szeroko pojętej muzyki alternatywnej i przyklejając na to metkę z marką pod
tytułem: „to ja, Julia”.
W niektórych jej kompozycjach bardzo wyraźnie słychać (świadome
lub nie) podobieństwo do utworów Gaby Kulki, a nawet do Nory Jones (oszczędne,
fortepianowo-skrzypcowe Accordion Player).
Mimo że jej pierwszy singiel Night of the
living dead, wraz z teledyskiem, jej bardzo dobrą zapowiedzią całej jej
inspirującej muzyki, to i tak najlepszym jej utworem jest dla mnie kawałek Dancer. Może przez subtelnie skoczną
ścieżkę pianina już na samym początku, prowadzącą nas przez spójny i piękny
wokal, a może dzięki oryginalnemu tekstowi. Co z pewnością charakteryzuję markę
Julii, to niewymuszony wdzięk i spójność jej piosenek, które jednak nie
popadają w szablonowość.
Zarówno twórczość Julii, jak i Marysi, charakteryzuje oryginalność
i uparte dążenie do wypracowania własnego, niepowtarzalnego stylu. Obie mają
charyzmę, jakiej brakuje szeregowi o wiele bardziej od nich popularnych
wokalistów. Mocne i czasem zbyt nachalne teksty Peszek zdają się krzyczeć na
nienarzucające się, delikatne wersy
Marcell. Po co na siłę udowadniać swa kobiecość? O ile jednak w piosenkach
Julii trzeba dość długo szukać, by natrafić na jedną, która będzie królowała
nad pozostałymi, o tyle na jednostajnej playliście Marii kawałków, nagle możemy
odnaleźć taką pozytywnie zaskakującą nas perełkę, jak chociażby wspomniany Hujawiak.
Pomimo wszystkiego, co je różni i dzięki wszystkiemu, co je łączy,
obecność obu artystek jest miłym urozmaiceniem na dość monotematycznej planecie
popowych wykonawców. Mała, grzeczna dziewczynka, która zakłada opaskę z
diabelskimi różkami i przeistacza się w kobietę pistoleta i piekielnie zdolna
spryciara o anielskim głosiku. Puszczają do nas oczko, jakby chciały powiedzieć
grzeczne dziewczynki śpiewają to, co
wszyscy, a niegrzeczne robią to po swojemu.
(tekst opublikowany w listopadzie 2010)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz