wtorek, 1 stycznia 2013

Słyszałeś o The Hype?


Cofnij się w wyobraźni do czasów, kiedy The Beatles regularnie grali koncerty w Europie. Jeszcze nie wtedy, gdy mit o nich zaczął być ważniejszy od muzyki, którą grali. Kilku niepozornych chłopaczków na scenie, na przykład w Paryżu, z wielkim wysiłkiem próbujący wymówić poprawnie „maintenant, un chanson qui s’appelle...” Szał ciał i rzucanie stanikami. A teraz wyobraźcie sobie taką scenę w małej kawiarence na północy Holandii. To już nie chłopaki z Liverpoolu, ale chłopaki z Haarlem – the Hype – kwintesencja rozczochranej muzycznej słodyczy.

Jeden z niewielu słonecznych, letnich dni w Holandii. Na ulicy kilku młodzieńców gra uroczy cover Boba Dylana, Mighty Quinn. Grzeczny wokalista z rozbrajająco chłopięcym uśmiechem na twarzy, czarnowłosy brodaty pan na akordeonie, niepozorny i nieśmiały perkusista oraz, wyglądający na nieco znudzonego, okutany szalikiem chłopak z gitarą. Na sercu od razu robi się cieplej, gdy słyszę, że w takim małym miasteczku na peryferiach szumnego Amsterdamu powstała inicjatywa nazwana „Haarlem music sessions”. Opisywana jako niezobowiązujące akustyczne spotkania z muzykami, w gruncie rzeczy polega na graniu przez muzyków z Holandii swoich własnych utworów, w miłej scenerii, na wzór ulicznych grajków. Bez konkretnej publiczności, bez wzmacniaczy; ot, taki zzwykły jam session w ciepły, letni dzień. „Haarlem music sessions” gościło już wielu znanych i lubianych holenderskich kapel, miedzy innymi The La La Lies czy Tommy’ego Lebbena.


The Hype także może poszczycić się udziałem w tym przedsięwzięciu. Co więcej, idealnie wpisują się w taki klimat. Na swym koncie mają już kilkadziesiąt koncertów, grają już trochę ponad dwa lata, ale na swój debiutancki album, Have you heard The Hype?, zdobyli się dopiero we wrześniu 2011 roku. Zwykłe lenistwo czy po prostu chcieli dobrze przygotować się do zrobienia pierwszego wrażenia? A może to przejaw niepewności siebie? To ostanie w pewnym stopniu zdaje się potwierdzać notka biograficzna, jaką możemy przeczytać na ich oficjalnej stronie internetowej. Co ciekawe (i dosyć smutne), fani spoza ich rodzimej Holandii mają dosyć utrudniony sposób odbioru, bowiem cała zawartość strony jest napisana w języku niderlandzkim, bez możliwości tłumaczenia na język angielski. Zastanawiam się, skąd w nich tak mało pewności siebie? Myśleli, że nikt z zagranicy nie będzie zainteresowany ich twórczością? Biorąc pod uwagę fakt, iż w Holandii cudzoziemców jest od groma, a poza tym przecież niemal każdy mieszkaniec tego kraju mówić po angielsku umie płynnie, jest to kwestia dosyć zagadkowa. Aby więc uzyskać jakiekolwiek bliższe informacje o zespole jesteśmy więc skazani na nieco grubo ciosane tłumaczenie Google’a. Trudno. Dzięki temu jednak kapela uzyskuje nęcący nimb tajemnicy, który nadaje im jeszcze więcej wdzięku.



Na brak wdzięku bowiem The Hype jak najbardziej nie może narzekać. Każdy członek zespołu reprezentuje osobny typ urody muzyka; i to w zupełności może działać jako wabik na spragnione przygód fanki podczas koncertów. Gitarzysta Jeroen Harmse, zawsze sprawiający wrażenie nieco obojętnego, zatopionego we własnym świecie, jest trochę jak antyspołeczny, nastoletni Keith Richards. Obsługujący perkusję Koen Dijkman, jakkolwiek niezwracający specjalnej uwagi swym wyglądem, zawsze może zaskoczyć nieoczekiwaną perkusyjną solówką. Multiinstrumentalista (gra na akordeonie, keybordzie, harmonijce i, uwaga, tamburynie) Dennis Weijers jest jak spełnienie marzeń każdej groupie. Zarośnięty, z burzą czarnych loków, z żarliwym spojrzeniem ciemnych oczu uzupełnia brzmienie zespołu melodyjnym dźwiękiem klawiszy. Na deser zostawiłam sobie wokalistę. Yorick van Norden to tchnący optymizem i pogodą ducha student Songwritingu na Codarts Pop Academy w Rotterdamie. Nie sposób oderwać od niego wzroku, bo zawsze, jak śpiewa, nie może powstrzymać się od uśmiechu. Tak jakby całe jego ciało aż rwało się do pokazania światu, że to właśnie muzyka jest tym, co najbardziej kocha robić. Pozornie jest to po prostu taki grzeczny chłopak, ale w rzeczywistości ma w sobie coś ze słodkiej łobuzerii Johna Lennona. Młodego Johna Lennona, wypada dodać.

W takim wypadku wydawać by się mogło, że piosenki The Hype można kontemplować z wyłączonym dźwiękiem. Nic bardziej mylnego! Oczywiście, to jak wyglądają, jest bezdyskusyjnym wabikiem na dziewczyny, ale przecież nie o to (podobno) w tym całym rock’n’rollu chodzi. Ich muzykę można  w skrócie opisać jako żywiołowy, optymistyczny poprock z zamiłowaniem do czerpania z klasyki rock and rolla. W całej twórczości kapeli słychać szerokie wpływy tak legendarnych zespołów, jak The Kinks, Beach Boys, Bob Dylan, The Byrds, Neil Young, David Bowie... Do tego, bardziej współcześnie, możemy usłyszeć dźwięki podobne do tych z Oasis i Radiohead, wykuwanych w latach 90tych. Jednak zespołem, który zarówno na brzmienie, jak i image The Hype wpłynął najbardziej, jest The Beatles. Tym, co jednak ujmuje w postawie „naśladowania” Bitelsów przez chłopaków z Haarlemu jest fakt, iż nie silą się na wierne kopiowanie swych idoli. Prawda, ich zafascynowanie tą legendą muzyki jest widoczne jak na dłoni, ale jest to uwielbienie zdrowe, idące z duchem czasu. Czerpiące z tej skarbnicy przebojów pełnymi garściami, ale nie obawiając się eksperymentować ze swoimi własnymi pomysłami. The Beatles jest więc dla muzyków najmocniejszym trzonem inspiracji, co w największym stopniu można zauważyć w utworze What do you say? Prosta historia, przedstawiona w teledysku, jest chyba odbiciem ich najskrytszych marzeń – podążania taką samą drogą, jaką przebyli ich idole. Chłopcy biegają po Liverpoolu w poszukiwaniu słynnego Cavern Club – miejsca, gdzie dla The Beatles zaczęła się przygoda z muzyką. Sam klip wyreżyserowany został bardzo starannie i konsekwentnie, bez przesadnego skupiania uwagi na ślicznych twarzyczkach muzyków. Ta staranność zresztą cechuje wszystkie, wydane do tej pory teledyski The Hype. Klip do Bowie, hołdu oddanym ikonie glam rocka z lat 80tych, jest kiczowatym, przekoloryzowanym obrazkiem...ale idealnie utrzymanym w konwencji tamtych lat. Zabieg ryzykowny, ale świadczący o tym, że muzycy nie przejmują się tym, co pomyślą inni i konsekwetnie realizują swoje pomysły. Prawdziwy hołd to hołd beż żadnego przemilczania i ukrywania tego, co nie jest już takie cool. 


Oprócz bezkompromisowego autentyzmu The Hype cechuje także dystans do samych siebie. Najbardziej chyba widać to w teledysku Don’t give up on me. Sam utwór to takie bardziej rockowe Beach Boys, albo, jak kto woli, ugładzone The Kinks. Możemy wyczuć, że muzycy bawią się swoją muzyką, bawią się tym, co się od nich wymaga i śmieją się prosto w twarz powszechnemu modelowi „robienia kariery.”

Ale czy takie drwienie sobie z „wyścigu szczurów” nie jest ukrytą zazdrością i niewypowiedzianym marzeniem za osiągnięcia wielkiej sławy? Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że nie. Dowodem na to może być chociażby koncert zagrany podczas trwania festiwalu Eurosonic, miesiąc temu w Groningen. Mimo że nie było nawet 17tej, chłopaki rozkręcili w kawiarni Coffee Company istny szał ciał, niemal na miarę koncertów The Beatles. Staniki i majtki ponoć nie latały, z tego co mi wiadomo, ale publiczność zaczęła tańczyć i śpiewać razem z kapelą tak żywiołowo i głośno, że aż trudno było uwierzyć, że nikt tam nie był pijany! A co zrobili The Hype? Nie stali w bezpiecznej odległości od całego tego szaleństwa i nie grali przepisowo wszystkiego, co zaplanowali, ale zaczęli tańczyć razem z publicznością! Wyobraź sobie, że w sobotnie, chłodne i deszczowe popołudnie wybierasz się ze znajomymi na kawę. Twe plany na spędzenie spokojnego, nieco nudnego czasu spalają na panewce, gdy stwierdzasz nagle, że oto tańczysz z gitarzystą szalonego twista, a ludzie obok ciebie (w tym i reszta zespołu) wywijają fikołki na kanapie. Istny fenomen, prawda? Naprawdę można się zakochać. Nic dziwnego potem, że w pierwszych rzędach podczas koncertów The Hype widać li i jedynie młode, rumiane dziewczęta. Ale wcale nie znaczy to, że twórczość muzyków z Haarlemu jest doceniana wyłącznie przez krasne dziewuszki. Zespół wiele razy był gościem audycji radiowych na terenie całej Holandii i zdobył poparcie szanowanych dziennikarzy muzycznych, jak na przykład Matthijs’a van Nieuwkerk’a. Kapela świetnie radzi sobie zarówno w zaciszu radiowego studia, jak i w zadymionych, kameralnych klubach, ale także na dużych, krajowych festiwalach, jak wspomniane Eurosonic czy Bevrijdingspop.

Co więc stoi im na przeszkodzie do osiągnięcia wielkiej, światowej kariery? Wydawać by się mogło, że chłopaki mają wszystko: talent, urodę, ale co najważniejsze, czystą miłość i pasję do muzyki. Nie brakuje im też tej specyficznej więzi, którą wytworzyli między sobą, świadczącą o tym, że są po prostu dobrymi przyjaciółmi. Najbardziej chyba widać to w drobnych gestach i niemal niezauważalnych, porozumiewawczych uśmieszkach w teledysku do Follow the Sun.

The Hype to po prostu takie miłe chłopaki z sąsiedztwa. Nietrudno sobie wyobrazić, jak zbierają się na próby w pokoju jednego z nich, a potem idą do pubu na piwo. Studiują sobie pilnie, a w międzyczasie zagrają jakiś koncert. I ciągle słuchają ukochanych płyt. Uwielbianych The Beatles, nie mniej wielbionych The Kinks, szanowanego Dylana i Younga. Po co więc jęczeć i zastanawiać się, dlaczego nie odnieśli jeszcze wielkiego sukcesu? Może są właśnie na takim etapie swojej kariery, kiedy wszystko się jeszcze kształtuje. Ich styl ciągle nie może zadomowić się w jednym konkretnym gatunku, ciągle jeszcze uczą się i czerpią ze skarbów historii muzyki. Niech oni więc sobie szukają tej swojej „idealnej piosenki”, ale niech nie przestają grać, a z czasem nabiorą potrzebnego doświadczenia i tej specyficznej „scenicznej nonszalancji.” W końcu i The Beatles zaczynali od zera. Ja jestem dobrej myśli. I chłopcy z The Hype chyba też, skoro śpiewają Don’t say that good times are over; they’ve only just begun!



(tekst opublikowany w marcu 2012)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz