Cofnij się w wyobraźni do czasów, kiedy The Beatles regularnie
grali koncerty w Europie. Jeszcze nie wtedy, gdy mit o nich zaczął być
ważniejszy od muzyki, którą grali. Kilku niepozornych chłopaczków na scenie, na
przykład w Paryżu, z wielkim wysiłkiem próbujący wymówić poprawnie „maintenant,
un chanson qui s’appelle...” Szał ciał i rzucanie stanikami. A teraz wyobraźcie
sobie taką scenę w małej kawiarence na północy Holandii. To już nie chłopaki z
Liverpoolu, ale chłopaki z Haarlem – the Hype – kwintesencja rozczochranej
muzycznej słodyczy.
Jeden z niewielu słonecznych, letnich dni w Holandii. Na ulicy
kilku młodzieńców gra uroczy cover Boba Dylana, Mighty Quinn. Grzeczny wokalista z rozbrajająco chłopięcym uśmiechem
na twarzy, czarnowłosy brodaty pan na akordeonie, niepozorny i nieśmiały
perkusista oraz, wyglądający na nieco znudzonego, okutany szalikiem chłopak z
gitarą. Na sercu od razu robi się cieplej, gdy słyszę, że w takim małym
miasteczku na peryferiach szumnego Amsterdamu powstała inicjatywa nazwana
„Haarlem music sessions”. Opisywana jako niezobowiązujące akustyczne spotkania
z muzykami, w gruncie rzeczy polega na graniu przez muzyków z Holandii swoich
własnych utworów, w miłej scenerii, na wzór ulicznych grajków. Bez konkretnej
publiczności, bez wzmacniaczy; ot, taki zzwykły jam session w ciepły, letni
dzień. „Haarlem music sessions” gościło już wielu znanych i lubianych
holenderskich kapel, miedzy innymi The La La Lies czy Tommy’ego Lebbena.
The Hype także może poszczycić
się udziałem w tym przedsięwzięciu. Co więcej, idealnie wpisują się w taki
klimat. Na swym koncie mają już kilkadziesiąt koncertów, grają już trochę ponad
dwa lata, ale na swój debiutancki album, Have
you heard The Hype?, zdobyli się dopiero we wrześniu 2011 roku. Zwykłe
lenistwo czy po prostu chcieli dobrze przygotować się do zrobienia pierwszego
wrażenia? A może to przejaw niepewności siebie? To ostanie w pewnym stopniu zdaje
się potwierdzać notka biograficzna, jaką możemy przeczytać na ich oficjalnej
stronie internetowej. Co ciekawe (i dosyć smutne), fani spoza ich rodzimej
Holandii mają dosyć utrudniony sposób odbioru, bowiem cała zawartość strony
jest napisana w języku niderlandzkim, bez możliwości tłumaczenia na język
angielski. Zastanawiam się, skąd w nich tak mało pewności siebie? Myśleli, że
nikt z zagranicy nie będzie zainteresowany ich twórczością? Biorąc pod uwagę
fakt, iż w Holandii cudzoziemców jest od groma, a poza tym przecież niemal
każdy mieszkaniec tego kraju mówić po angielsku umie płynnie, jest to kwestia
dosyć zagadkowa. Aby więc uzyskać jakiekolwiek bliższe informacje o zespole
jesteśmy więc skazani na nieco grubo ciosane tłumaczenie Google’a. Trudno.
Dzięki temu jednak kapela uzyskuje nęcący nimb tajemnicy, który nadaje im
jeszcze więcej wdzięku.
Na brak wdzięku bowiem The Hype
jak najbardziej nie może narzekać. Każdy członek zespołu reprezentuje osobny
typ urody muzyka; i to w zupełności może działać jako wabik na spragnione przygód
fanki podczas koncertów. Gitarzysta Jeroen Harmse, zawsze sprawiający wrażenie
nieco obojętnego, zatopionego we własnym świecie, jest trochę jak
antyspołeczny, nastoletni Keith Richards. Obsługujący perkusję Koen Dijkman,
jakkolwiek niezwracający specjalnej uwagi swym wyglądem, zawsze może zaskoczyć
nieoczekiwaną perkusyjną solówką. Multiinstrumentalista (gra na akordeonie,
keybordzie, harmonijce i, uwaga, tamburynie) Dennis Weijers jest jak spełnienie
marzeń każdej groupie. Zarośnięty, z burzą czarnych loków, z żarliwym
spojrzeniem ciemnych oczu uzupełnia brzmienie zespołu melodyjnym dźwiękiem
klawiszy. Na deser zostawiłam sobie wokalistę. Yorick van Norden to tchnący
optymizem i pogodą ducha student Songwritingu na Codarts Pop Academy w
Rotterdamie. Nie sposób oderwać od niego wzroku, bo zawsze, jak śpiewa, nie
może powstrzymać się od uśmiechu. Tak jakby całe jego ciało aż rwało się do
pokazania światu, że to właśnie muzyka jest tym, co najbardziej kocha robić.
Pozornie jest to po prostu taki grzeczny chłopak, ale w rzeczywistości ma w
sobie coś ze słodkiej łobuzerii Johna Lennona. Młodego Johna Lennona, wypada
dodać.
W takim wypadku wydawać by się
mogło, że piosenki The Hype można kontemplować z wyłączonym dźwiękiem. Nic
bardziej mylnego! Oczywiście, to jak wyglądają, jest bezdyskusyjnym wabikiem na
dziewczyny, ale przecież nie o to (podobno) w tym całym rock’n’rollu chodzi. Ich
muzykę można w skrócie opisać jako
żywiołowy, optymistyczny poprock z zamiłowaniem do czerpania z klasyki rock and
rolla. W całej twórczości kapeli słychać szerokie wpływy tak legendarnych
zespołów, jak The Kinks, Beach Boys, Bob Dylan, The Byrds, Neil Young, David Bowie...
Do tego, bardziej współcześnie, możemy usłyszeć dźwięki podobne do tych z Oasis
i Radiohead, wykuwanych w latach 90tych. Jednak zespołem, który zarówno na
brzmienie, jak i image The Hype wpłynął najbardziej, jest The Beatles. Tym, co
jednak ujmuje w postawie „naśladowania” Bitelsów przez chłopaków z Haarlemu
jest fakt, iż nie silą się na wierne kopiowanie swych idoli. Prawda, ich
zafascynowanie tą legendą muzyki jest widoczne jak na dłoni, ale jest to
uwielbienie zdrowe, idące z duchem czasu. Czerpiące z tej skarbnicy przebojów
pełnymi garściami, ale nie obawiając się eksperymentować ze swoimi własnymi
pomysłami. The Beatles jest więc dla muzyków najmocniejszym trzonem inspiracji,
co w największym stopniu można zauważyć w utworze What do you say? Prosta historia, przedstawiona w teledysku, jest
chyba odbiciem ich najskrytszych marzeń – podążania taką samą drogą, jaką
przebyli ich idole. Chłopcy biegają po Liverpoolu w poszukiwaniu słynnego
Cavern Club – miejsca, gdzie dla The Beatles zaczęła się przygoda z muzyką. Sam
klip wyreżyserowany został bardzo starannie i konsekwentnie, bez przesadnego
skupiania uwagi na ślicznych twarzyczkach muzyków. Ta staranność zresztą
cechuje wszystkie, wydane do tej pory teledyski The Hype. Klip do Bowie, hołdu oddanym ikonie glam rocka z
lat 80tych, jest kiczowatym, przekoloryzowanym obrazkiem...ale idealnie
utrzymanym w konwencji tamtych lat. Zabieg ryzykowny, ale świadczący o tym, że
muzycy nie przejmują się tym, co pomyślą inni i konsekwetnie realizują swoje
pomysły. Prawdziwy hołd to hołd beż żadnego przemilczania i ukrywania tego, co
nie jest już takie cool.
Oprócz bezkompromisowego autentyzmu The Hype cechuje
także dystans do samych siebie. Najbardziej chyba widać to w teledysku Don’t give up on me. Sam utwór to takie
bardziej rockowe Beach Boys, albo, jak kto woli, ugładzone The Kinks. Możemy
wyczuć, że muzycy bawią się swoją muzyką, bawią się tym, co się od nich wymaga
i śmieją się prosto w twarz powszechnemu modelowi „robienia kariery.”
Ale czy takie drwienie sobie z
„wyścigu szczurów” nie jest ukrytą zazdrością i niewypowiedzianym marzeniem za
osiągnięcia wielkiej sławy? Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że nie.
Dowodem na to może być chociażby koncert zagrany podczas trwania festiwalu
Eurosonic, miesiąc temu w Groningen. Mimo że nie było nawet 17tej, chłopaki
rozkręcili w kawiarni Coffee Company istny szał ciał, niemal na miarę koncertów
The Beatles. Staniki i majtki ponoć nie latały, z tego co mi wiadomo, ale
publiczność zaczęła tańczyć i śpiewać razem z kapelą tak żywiołowo i głośno, że
aż trudno było uwierzyć, że nikt tam nie był pijany! A co zrobili The Hype? Nie
stali w bezpiecznej odległości od całego tego szaleństwa i nie grali przepisowo
wszystkiego, co zaplanowali, ale zaczęli tańczyć razem z publicznością! Wyobraź
sobie, że w sobotnie, chłodne i deszczowe popołudnie wybierasz się ze znajomymi
na kawę. Twe plany na spędzenie spokojnego, nieco nudnego czasu spalają na
panewce, gdy stwierdzasz nagle, że oto tańczysz z gitarzystą szalonego twista,
a ludzie obok ciebie (w tym i reszta zespołu) wywijają fikołki na kanapie. Istny
fenomen, prawda? Naprawdę można się zakochać. Nic dziwnego potem, że w
pierwszych rzędach podczas koncertów The Hype widać li i jedynie młode, rumiane
dziewczęta. Ale wcale nie znaczy to, że twórczość muzyków z Haarlemu jest
doceniana wyłącznie przez krasne dziewuszki. Zespół wiele razy był gościem
audycji radiowych na terenie całej Holandii i zdobył poparcie szanowanych
dziennikarzy muzycznych, jak na przykład Matthijs’a van Nieuwkerk’a. Kapela świetnie
radzi sobie zarówno w zaciszu radiowego studia, jak i w zadymionych,
kameralnych klubach, ale także na dużych, krajowych festiwalach, jak wspomniane
Eurosonic czy Bevrijdingspop.
Co więc stoi im na przeszkodzie do osiągnięcia wielkiej, światowej
kariery? Wydawać by się mogło, że chłopaki mają wszystko: talent, urodę, ale co
najważniejsze, czystą miłość i pasję do muzyki. Nie brakuje im też tej
specyficznej więzi, którą wytworzyli między sobą, świadczącą o tym, że są po
prostu dobrymi przyjaciółmi. Najbardziej chyba widać to w drobnych gestach i
niemal niezauważalnych, porozumiewawczych uśmieszkach w teledysku do Follow the Sun.
The Hype to po prostu takie miłe chłopaki z sąsiedztwa. Nietrudno
sobie wyobrazić, jak zbierają się na próby w pokoju jednego z nich, a potem idą
do pubu na piwo. Studiują sobie pilnie, a w międzyczasie zagrają jakiś koncert.
I ciągle słuchają ukochanych płyt. Uwielbianych The Beatles, nie mniej
wielbionych The Kinks, szanowanego Dylana i Younga. Po co więc jęczeć i
zastanawiać się, dlaczego nie odnieśli jeszcze wielkiego sukcesu? Może są
właśnie na takim etapie swojej kariery, kiedy wszystko się jeszcze kształtuje.
Ich styl ciągle nie może zadomowić się w jednym konkretnym gatunku, ciągle
jeszcze uczą się i czerpią ze skarbów historii muzyki. Niech oni więc sobie
szukają tej swojej „idealnej piosenki”, ale niech nie przestają grać, a z
czasem nabiorą potrzebnego doświadczenia i tej specyficznej „scenicznej
nonszalancji.” W końcu i The Beatles zaczynali od zera. Ja jestem dobrej myśli.
I chłopcy z The Hype chyba też, skoro śpiewają Don’t say that good times are over; they’ve only just begun!
(tekst opublikowany w marcu 2012)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz