Idziesz zmokłą trawą, grunt ugina Ci się pod nogami i to wcale nie
dlatego, że jesteś pijany. Wszystko przez ten deszcz. Jakby koniecznie chciał
przeszkodzić w dobrej zabawie. W owocnej kontemplacji. Nic z tego! Ni żaden
deszcz, ni burza, ni pioruny nawet nie straszne są nam, którzy 10 czerwca
pojawiliśmy się na lotnisku Bemowo w Warszawie, by oddać hołd prawdziwemu rock
and rollowi. Panie i Panowie, oto Sonisphere Festival!
Atmosferę radosnego oczekiwania dało się wyczuć już na Dworcu
Centralnym. Już w Złotych Tarasach. Na Marszałkowskiej. I na Alejach
Jerozolimskich. I w autobusie nr 171 który z centrum zawiezie Was na Bemowo.
Warszawa pełna była spragnionych silnych muzycznych doznań miłośników heavy
metalu i hard rocka. Nawet szary mieszkaniec stolicy, który słowa „Sonisphere
Festival” słyszał po raz pierwszy w życiu, a nazwa Motorhead czy Iron Maiden
nic mu nie mówiła, musiał, po prostu musiał zauważyć, że w jego mieście COŚ SIĘ
DZIEJE. A działo się tak już drugi rok z rzędu, bo stworzona w 2009 roku
tradycja Sonisphere Festiwals, od 2010 roku ma miejsce również i w naszym
pięknym kraju. Rok temu tradycja ta zaczęła się naprawdę mocnym uderzeniem – w
Polsce, po raz ósmy (!) zawitała wtedy legendarna Metallica, dla wielu fanów
tego znakomitego zespołu było to jak spełnienie najpiękniejszego snu. Wydawało
by się, że sukcesu pierwszej polskiej edycji festiwalu nic już nie przebije. Z
niecierpliwością czekałam na odpowiedź, czy i tegoroczna edycja Sonisphere okaże się tak wyjątkowa.
Na wydanie pozytywnej opinii nie było mi dane długo czekać. Duża w
tym zasługa pierwszego z koncertujących na dużej scenie zespołu, czyli Killing
Joke. Ponoć pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Cóż, trzeba przyznać, że Jaz
Coleman, ze swoją pomalowaną na biało twarzą a la Joker, i w dosyć zabawnym
mundurze moro, wiedział, jak zrobić dobrze publiczności. Przyznał to zresztą
nieskromnie już na samym początku. Ich trudne do podrobienia, ale jednocześnie
tradycyjnie post-punkowo-industrialne brzmienie, w połączeniu z niesamowitą
charyzmą wokalisty, dawało naprawdę mocny efekt. Powiem więcej – momentami
miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś magicznym rytuale, w którym Coleman
jest groteskowym czarownikiem, manipulującym zmysłami słuchaczy. Już na samym
początku ciężkie, psychodeliczne Love Like Blood wprowadziło nas
wszystkich w stan industrialno-metalowego transu. Potem było jeszcze intensywniej.
Doznanie na pewno mocne i godne
zapamiętania, ale nie jestem pewna, czy przyjemne.
O ile jednak Killing Joke przyciągali swoją charyzmą i
magnetycznym brzmieniem, Devin Townsend Project odrzucał od samego początku aż
po smutny koniec. Devin Townsend, po rozwiązaniu grupy Strapping Young Lad i po
nagraniu solowej płyty Ziltoid The
Omniscient, rozpoczął prace nad serią czterech albumów, zatytułowanych
właśnie The Devin Townsend Project. Naprawdę bardzo chciałabym powiedzieć coś
pozytywnego o koncercie tego kanadyjskiego muzyka. Jednak w wygłoszeniu
jakiejkolwiek dobrej opinii o tym występie przeszkadza mi wspomnienie
jednostajnego, nudnego głosu samego wokalisty. Nie wiem, co gorsze – czy fakt,
iż dosłownie każdy utwór był ciosany na tą samą metalowo-ambientową modłę, czy
to, że artysta ten wydawał się nie mieć absolutnie żadnego kontaktu z
publicznością. Równie dobrze mógł śpiewać przed lustrem w domu albo w studiu.
Miałam niepohamowane odczucie ignorancji ze strony Devina. Rozumiem, że ambient
rządzi się swoimi prawami, że najlepiej jest go śpiewać z zamkniętymi w
ekstatycznym stanie oczami, ale spójrzmy prawdzie w oczy – metoda ta absolutnie
nie odbiła się entuzjastycznym echem wśród słuchających tego ludzi. Oni już
nawet pogo nie mieli ochoty „tańczyć”. A to już naprawdę zły znak. Nie byłabym
jednak sprawiedliwa, gdybym nie wspomniała tu o jednym jedynym pozytywnym
akcencie występu The Devin Townsend Project. Był nim genialny perkusista, Ryan Van Poederooyen, który wirtuozersko urozmaicał
monotonny śpiew Townsenda. Proponuję, by na tym miłym szczególe zakończyć
wspomnienie koncertu The Devin Townsend Project.
Po bezdyskusyjnie nieudanym występie kanadyjskiego
muzyka, na scenę Sonisphere wszedł duński zespół Volbeat. Cudowne odprężenie i
zastrzyk dobrego, mocnego grania! Na pierwszy rzut „ucha” czysto heavy metalowi
z domieszką naprawdę ostrego punk rocka. Przy głębszym wsłuchaniu odnajdujemy
tu jednak niezwykle trafne i dobrze brzmiące elementy rockabilly i rock and
rolla wczesnych lat 60tych. Świetne i niebanalne połączenie, które w teorii
wyglądałoby infantylnie. Jednak Volbeat potrafił harmonijnie skomponować te dwa
bieguny muzyczne, jakim jest heavy metal i rockabilly, w rezultacie serwując
swym słuchaczom porcję smacznego grania na wysokim poziomie. Miejscami granie
to było wręcz wzruszające, bo w niektórych utworach mogliśmy odnaleźć
inspirację i hołd oddany klasyce. Cover Dusty Springfield, I only wanna be
with you, brzmiał, jakby zagrali to The Beatles, gdyby ubrano ich w glany,
łańcuchy i czarne szatki z pentagramami. Groove metalowe szaleństwo. Natomiast
kolejny, reprezentacyjny utwór Volbeat, Johnny Cash, od razu nasuwał
skojarzenia do złotej ery twórczości króla Elvisa Presley'a, do którego
fascynacji kapela zresztą przyznaje się bez cienia wstydu, a wręcz z wielką
dumą.
Świetnie rozgrzana publiczność przyjęła następny
zespół, Mastodon, z należytym entuzjazmem i rykiem radości. Zresztą trudno się
dziwić takiej reakcji. Amerykańska grupa muzyczna, która przyznaje się do
popełniania wielu odmian metalu, jest już stałym gościem festiwalu Sonisphere.
Mogliśmy usłyszeć utwory z ich albumu Crack
The Skye, wydanego w 2009 roku. Porządna dawka mocnego, metalowego grania
– oby tak dalej!
Wszystkie te zespoły mieliśmy okazję zobaczyć ze sceny
głównej – a przecież była jeszcze druga, mniejsza scena, a na niej wcale nie
gorsze zespoły. Na pewno warto wspomnieć o naszych rodzimych kapelach, które
zatrzęsły festiwalową publicznością i dały dowód na to, że w Polsce można i
trzeba dobrego heavy metalu. Mowa tu oczywiście o Corruption i Hunterze.
Zwłaszcza ten ostatni – legenda i ikona ojczystego, melodyjnego thrash metalu.
Doskonały kontakt z publicznością, przeplatanie nowych kawałków ze starymi i
bijąca od muzyków pozytywna energia – Hunter z pewnością zna przepis na Bardzo
Udany Koncert!
Godziny mijały powoli, powoli zapadał zmrok, niebo
stawało się coraz bardziej zachmurzone, trampki już całe w błocie, a włosy w
nieładzie... A to wszystko jeszcze zanim na scenę Sonisphere Festival weszły
największe gwiazdy tego całego zamieszania. Mowa tu oczywiście o Motorhead i o
Iron Maiden. W końcu jednak nadeszła oczekiwana przez rzesze fanów chwila –
zobaczyliśmy Lemmy'ego! Myślę, że nie ma żadnego sensu przedstawianie takiego
zespołu, jak Motorhead, bowiem jakakolwiek próba kategoryzacji czy definiowania
byłaby niewystarczająca. Oni po prostu zagrali niesamowity koncert. Już od
samego początku, kiedy zawadiacki Lemmy Kilmister wypowiedział słynne zdanie
„We are Motorhead and we play rock and fuckin' roll!”, wiedziałam, że to będzie
niezapomniane przeżycie. Niestety, zanim mogłam rozkoszować się błogą chwilą
uczestniczenia w koncercie jednej z najlepszych rockowych kapeli na świecie,
zostałam porwana i wrzucona w wir skaczących metalowych kamratów. I za nic
mieli oni fakt, iż ja, jako drobna osóbka płci pięknej mam jednak mniejszą siłę
przebicia niż oni - rośli, postawni, długowłosi, obuci w ciężkie, metrowe glany
panowie o twarzach, na których bezgraniczna ekscytacja mieszała się z żądzą rozwalenia
wszystkiego, co znajdowało się na ich drodze. Cóż, takie są właśnie wątpliwe
uroki uczestniczenia w tak masowych imprezach muzycznych, jakim jest Sonisphere
i stania bardzo blisko sceny. Żeby nie było, że narzekam. Ja wspominam. Z
rozrzewnieniem. Przyznam nawet, że sama dałam się porwać atmosferze i przy moim
ulubionym Ace of Spades pozwoliłam sobie na małe pogo-szaleństwo. Mało
tego, przeżyłam! I uważam, że było to bardzo poruszające doświadczenie. Koncert
Motorhead zdecydowanie polecam wszystkim miłośnikom mocnych wrażeń i naprawdę
dobrego grania. Nie bez przyczyny przecież od ponad 30 lat plasują się wśród
jednych z najlepszych kapeli na świecie.
Myślałam, że Iron Maiden nie będą w stanie przebić
niezapomnianego występu tego legendarnego, brytyjskiego zespołu. O, jak bardzo
się myliłam! Wyobraźcie sobie. Czekaliście na ich koncert cały dzień, stojąc w
tłumie, marznąc na wietrze i moknąc w deszczu. Zrobiło się już ciemno, teren
lotniska Bemowo zapełnia się coraz bardziej, ludzie coraz pośpieszniej zmierzają
ku wielkiej, jasnej scenie. W powietrzu czuć atmosferę miłego, niecierpliwego
oczekiwania. Wszyscy podskórnie wiemy, że ten występ będzie niesamowity, ale
chcemy się już o tym przekonać na własnej skórze. ...I w końcu zaczęli! Na
początek usłyszeliśmy kawałki z najnowszego albumu, The Final Frontier,
ale z czasem setlista cofała nas w czasie. Nie mogę jednak pominąć
rozczarowania z powodu nieobecności kilku sztandarowych utworów Ironów, takich
jak chociażby Run to the hills, Can I play with madness czy Children
of the damned. Dla mnie jednak największym i najmilszym zaskoczeniem
(pośród miliona innych rzeczy) była sama postać wokalisty, Bruce'a Dickinsona.
Odkryłam, że ma niezwykle sympatyczny uśmiech i wspaniale pozytywne nastawienie
do tego, co robi. Podczas śpiewania dawał z siebie wszystko; biegał po całej
scenie, krzyczał do nas, byśmy się rozchmurzyli (jakby to było potrzebne, ja
przez cały ich występ miałam na twarzy wyraz maślanego zachwytu), wygłaszał
przemówienia o jedności, tolerancji i akceptacji i całym sobą zwyczajnie był tu
dla nas. Co było najlepsze w koncercie Iron Maiden? Mogę powiedzieć, że cała
dekoracja, zapierające dech w piersiach efekty specjalne, wszystkie, olbrzymie,
ruszające się potwory, czy biegający wszędzie i grający na gitarze Eddie, który
mnie osobiście rozkochał w sobie od pierwszego wejrzenia. Warto tu wspomnieć,
że cała konstrukcja sceny waży 10 ton, a przewożona jest w trasie specjalnie do
tego przystosowanym samolotem Boeing 757 – Ed Force One, pilotowanym zresztą przez
samego... Bruce'a, doskonale wykwalifikowanego pilota. Mogę też powiedzieć, że
najlepsze w ich występie była interakcja między zespołem a publicznością,
która, w pewnym momencie zaprzestała nawet bezmyślnego skakania i obijania się
o siebie nawzajem. W momencie, gdy usłyszeliśmy taki klasyk, jak Blood
Brothers, większość stanęła w bezruchu i śpiewała razem z Brucem słowa tej
pięknej piosenki. Bądź też miłą solidarność fanów, drących się wniebogłosy Maiden! Maiden! Maiden! w błaganiu o
kolejny bis. Ale to wszystko są elementy koncertu, które w oczywisty sposób
urzekają i zachwycają biorących z nim udział widzów. Dla mnie, bardzo
osobiście, najlepsze w koncercie Ironów były momenty improwizacji i
„rozciągania” utworów. Podczas słuchania wspomnianego już Blood Brothers czy
Fear of the dark wszyscy wokół mnie stojący ludzie mogliby równie dobrze
zniknąć, bo ja słyszałam i widziałam tylko
muzykę Iron Maiden. Ich cudownie komponujące się instrumenty, nie
przeszkadzające sobie nawzajem, a harmonijnie splatające się w jedną
wirtuozerską opowieść, pisaną emocjami i oddaniem. Zdecydowanie jedno z
najpiękniejszych estetycznych doznań muzycznych, jakie miałam szczęście
doświadczyć. Gorąco polecam każdemu, kto zwyczajnie kocha dobrą muzykę.
A jak skończyli grać, to nikt nie chciał wracać. W
końcu jednak wszyscy stracili nadzieję na drugi bis i powoli kierowali się ku
wyjściu, przy sympatycznym i zabawnym utworze Monthy Python'a Alway look on
the bright side of life, który organizatorzy postanowili nam zaserwować na
sam koniec festiwalu. Gdyby ktoś spytał mnie a za rok warto pojechać na Sonisphere?, z całą pewnością odpowiem nie zastanawiaj się, tylko jedź! Nie
tylko z powodu przyciągającej tłumy gwiazdy, jaką w zeszłym roku była
Metallica, a w tym roku Iron Maiden. Także dlatego, że Sonisphere to doskonała
okazja na rozszerzenie swoich muzycznych horyzontów, posłuchanie czegoś, czego
normalnie by się nie tknęło, poznanie zespołów, które poznać dają się bardzo
trudno. I też z powodu niezapomnianych wspomnień. Noc na dworcu centralnym,
całodniowe marznięcie i moknięcie na lotnisku, systematyczne zgniatanie w
tłumie, obolałe stopy, zakwasy w ramionach i zdarte gardło – to wszystko w
pakiecie z heavy metalową i rockową muzyką z najwyższej półki na żywo i
możliwością obejrzenia takich legend muzyki, jak Bruce Dickinson czy Lemmy
Kilmister w swoim żywiole... Czego chcieć więcej? Na następny Sonisphere
Festival zapraszam już za rok!
(tekst opublikowany w czerwcu 2011)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz