wtorek, 1 stycznia 2013

Na żelaznym motorze - relacja z Sonisphere Festival


Idziesz zmokłą trawą, grunt ugina Ci się pod nogami i to wcale nie dlatego, że jesteś pijany. Wszystko przez ten deszcz. Jakby koniecznie chciał przeszkodzić w dobrej zabawie. W owocnej kontemplacji. Nic z tego! Ni żaden deszcz, ni burza, ni pioruny nawet nie straszne są nam, którzy 10 czerwca pojawiliśmy się na lotnisku Bemowo w Warszawie, by oddać hołd prawdziwemu rock and rollowi. Panie i Panowie, oto Sonisphere Festival!

Atmosferę radosnego oczekiwania dało się wyczuć już na Dworcu Centralnym. Już w Złotych Tarasach. Na Marszałkowskiej. I na Alejach Jerozolimskich. I w autobusie nr 171 który z centrum zawiezie Was na Bemowo. Warszawa pełna była spragnionych silnych muzycznych doznań miłośników heavy metalu i hard rocka. Nawet szary mieszkaniec stolicy, który słowa „Sonisphere Festival” słyszał po raz pierwszy w życiu, a nazwa Motorhead czy Iron Maiden nic mu nie mówiła, musiał, po prostu musiał zauważyć, że w jego mieście COŚ SIĘ DZIEJE. A działo się tak już drugi rok z rzędu, bo stworzona w 2009 roku tradycja Sonisphere Festiwals, od 2010 roku ma miejsce również i w naszym pięknym kraju. Rok temu tradycja ta zaczęła się naprawdę mocnym uderzeniem – w Polsce, po raz ósmy (!) zawitała wtedy legendarna Metallica, dla wielu fanów tego znakomitego zespołu było to jak spełnienie najpiękniejszego snu. Wydawało by się, że sukcesu pierwszej polskiej edycji festiwalu nic już nie przebije. Z niecierpliwością czekałam na odpowiedź, czy i tegoroczna edycja  Sonisphere okaże się tak wyjątkowa.

Na wydanie pozytywnej opinii nie było mi dane długo czekać. Duża w tym zasługa pierwszego z koncertujących na dużej scenie zespołu, czyli Killing Joke. Ponoć pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Cóż, trzeba przyznać, że Jaz Coleman, ze swoją pomalowaną na biało twarzą a la Joker, i w dosyć zabawnym mundurze moro, wiedział, jak zrobić dobrze publiczności. Przyznał to zresztą nieskromnie już na samym początku. Ich trudne do podrobienia, ale jednocześnie tradycyjnie post-punkowo-industrialne brzmienie, w połączeniu z niesamowitą charyzmą wokalisty, dawało naprawdę mocny efekt. Powiem więcej – momentami miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś magicznym rytuale, w którym Coleman jest groteskowym czarownikiem, manipulującym zmysłami słuchaczy. Już na samym początku ciężkie, psychodeliczne Love Like Blood wprowadziło nas wszystkich w stan industrialno-metalowego transu. Potem było jeszcze intensywniej. Doznanie  na pewno mocne i godne zapamiętania, ale nie jestem pewna, czy przyjemne.

O ile jednak Killing Joke przyciągali swoją charyzmą i magnetycznym brzmieniem, Devin Townsend Project odrzucał od samego początku aż po smutny koniec. Devin Townsend, po rozwiązaniu grupy Strapping Young Lad i po nagraniu solowej płyty Ziltoid The Omniscient, rozpoczął prace nad serią czterech albumów, zatytułowanych właśnie The Devin Townsend Project. Naprawdę bardzo chciałabym powiedzieć coś pozytywnego o koncercie tego kanadyjskiego muzyka. Jednak w wygłoszeniu jakiejkolwiek dobrej opinii o tym występie przeszkadza mi wspomnienie jednostajnego, nudnego głosu samego wokalisty. Nie wiem, co gorsze – czy fakt, iż dosłownie każdy utwór był ciosany na tą samą metalowo-ambientową modłę, czy to, że artysta ten wydawał się nie mieć absolutnie żadnego kontaktu z publicznością. Równie dobrze mógł śpiewać przed lustrem w domu albo w studiu. Miałam niepohamowane odczucie ignorancji ze strony Devina. Rozumiem, że ambient rządzi się swoimi prawami, że najlepiej jest go śpiewać z zamkniętymi w ekstatycznym stanie oczami, ale spójrzmy prawdzie w oczy – metoda ta absolutnie nie odbiła się entuzjastycznym echem wśród słuchających tego ludzi. Oni już nawet pogo nie mieli ochoty „tańczyć”. A to już naprawdę zły znak. Nie byłabym jednak sprawiedliwa, gdybym nie wspomniała tu o jednym jedynym pozytywnym akcencie występu The Devin Townsend Project. Był nim genialny perkusista, Ryan Van Poederooyen, który wirtuozersko urozmaicał monotonny śpiew Townsenda. Proponuję, by na tym miłym szczególe zakończyć wspomnienie koncertu The Devin Townsend Project.

Po bezdyskusyjnie nieudanym występie kanadyjskiego muzyka, na scenę Sonisphere wszedł duński zespół Volbeat. Cudowne odprężenie i zastrzyk dobrego, mocnego grania! Na pierwszy rzut „ucha” czysto heavy metalowi z domieszką naprawdę ostrego punk rocka. Przy głębszym wsłuchaniu odnajdujemy tu jednak niezwykle trafne i dobrze brzmiące elementy rockabilly i rock and rolla wczesnych lat 60tych. Świetne i niebanalne połączenie, które w teorii wyglądałoby infantylnie. Jednak Volbeat potrafił harmonijnie skomponować te dwa bieguny muzyczne, jakim jest heavy metal i rockabilly, w rezultacie serwując swym słuchaczom porcję smacznego grania na wysokim poziomie. Miejscami granie to było wręcz wzruszające, bo w niektórych utworach mogliśmy odnaleźć inspirację i hołd oddany klasyce. Cover Dusty Springfield, I only wanna be with you, brzmiał, jakby zagrali to The Beatles, gdyby ubrano ich w glany, łańcuchy i czarne szatki z pentagramami. Groove metalowe szaleństwo. Natomiast kolejny, reprezentacyjny utwór Volbeat, Johnny Cash, od razu nasuwał skojarzenia do złotej ery twórczości króla Elvisa Presley'a, do którego fascynacji kapela zresztą przyznaje się bez cienia wstydu, a wręcz z wielką dumą.


Świetnie rozgrzana publiczność przyjęła następny zespół, Mastodon, z należytym entuzjazmem i rykiem radości. Zresztą trudno się dziwić takiej reakcji. Amerykańska grupa muzyczna, która przyznaje się do popełniania wielu odmian metalu, jest już stałym gościem festiwalu Sonisphere. Mogliśmy usłyszeć utwory z ich albumu Crack The Skye, wydanego w 2009 roku. Porządna dawka mocnego, metalowego grania –  oby tak dalej!

Wszystkie te zespoły mieliśmy okazję zobaczyć ze sceny głównej – a przecież była jeszcze druga, mniejsza scena, a na niej wcale nie gorsze zespoły. Na pewno warto wspomnieć o naszych rodzimych kapelach, które zatrzęsły festiwalową publicznością i dały dowód na to, że w Polsce można i trzeba dobrego heavy metalu. Mowa tu oczywiście o Corruption i Hunterze. Zwłaszcza ten ostatni – legenda i ikona ojczystego, melodyjnego thrash metalu. Doskonały kontakt z publicznością, przeplatanie nowych kawałków ze starymi i bijąca od muzyków pozytywna energia – Hunter z pewnością zna przepis na Bardzo Udany Koncert!

Godziny mijały powoli, powoli zapadał zmrok, niebo stawało się coraz bardziej zachmurzone, trampki już całe w błocie, a włosy w nieładzie... A to wszystko jeszcze zanim na scenę Sonisphere Festival weszły największe gwiazdy tego całego zamieszania. Mowa tu oczywiście o Motorhead i o Iron Maiden. W końcu jednak nadeszła oczekiwana przez rzesze fanów chwila – zobaczyliśmy Lemmy'ego! Myślę, że nie ma żadnego sensu przedstawianie takiego zespołu, jak Motorhead, bowiem jakakolwiek próba kategoryzacji czy definiowania byłaby niewystarczająca. Oni po prostu zagrali niesamowity koncert. Już od samego początku, kiedy zawadiacki Lemmy Kilmister wypowiedział słynne zdanie „We are Motorhead and we play rock and fuckin' roll!”, wiedziałam, że to będzie niezapomniane przeżycie. Niestety, zanim mogłam rozkoszować się błogą chwilą uczestniczenia w koncercie jednej z najlepszych rockowych kapeli na świecie, zostałam porwana i wrzucona w wir skaczących metalowych kamratów. I za nic mieli oni fakt, iż ja, jako drobna osóbka płci pięknej mam jednak mniejszą siłę przebicia niż oni - rośli, postawni, długowłosi, obuci w ciężkie, metrowe glany panowie o twarzach, na których bezgraniczna ekscytacja mieszała się z żądzą rozwalenia wszystkiego, co znajdowało się na ich drodze. Cóż, takie są właśnie wątpliwe uroki uczestniczenia w tak masowych imprezach muzycznych, jakim jest Sonisphere i stania bardzo blisko sceny. Żeby nie było, że narzekam. Ja wspominam. Z rozrzewnieniem. Przyznam nawet, że sama dałam się porwać atmosferze i przy moim ulubionym Ace of Spades pozwoliłam sobie na małe pogo-szaleństwo. Mało tego, przeżyłam! I uważam, że było to bardzo poruszające doświadczenie. Koncert Motorhead zdecydowanie polecam wszystkim miłośnikom mocnych wrażeń i naprawdę dobrego grania. Nie bez przyczyny przecież od ponad 30 lat plasują się wśród jednych z najlepszych kapeli na świecie.


Myślałam, że Iron Maiden nie będą w stanie przebić niezapomnianego występu tego legendarnego, brytyjskiego zespołu. O, jak bardzo się myliłam! Wyobraźcie sobie. Czekaliście na ich koncert cały dzień, stojąc w tłumie, marznąc na wietrze i moknąc w deszczu. Zrobiło się już ciemno, teren lotniska Bemowo zapełnia się coraz bardziej, ludzie coraz pośpieszniej zmierzają ku wielkiej, jasnej scenie. W powietrzu czuć atmosferę miłego, niecierpliwego oczekiwania. Wszyscy podskórnie wiemy, że ten występ będzie niesamowity, ale chcemy się już o tym przekonać na własnej skórze. ...I w końcu zaczęli! Na początek usłyszeliśmy kawałki z najnowszego albumu, The Final Frontier, ale z czasem setlista cofała nas w czasie. Nie mogę jednak pominąć rozczarowania z powodu nieobecności kilku sztandarowych utworów Ironów, takich jak chociażby Run to the hills, Can I play with madness czy Children of the damned. Dla mnie jednak największym i najmilszym zaskoczeniem (pośród miliona innych rzeczy) była sama postać wokalisty, Bruce'a Dickinsona. Odkryłam, że ma niezwykle sympatyczny uśmiech i wspaniale pozytywne nastawienie do tego, co robi. Podczas śpiewania dawał z siebie wszystko; biegał po całej scenie, krzyczał do nas, byśmy się rozchmurzyli (jakby to było potrzebne, ja przez cały ich występ miałam na twarzy wyraz maślanego zachwytu), wygłaszał przemówienia o jedności, tolerancji i akceptacji i całym sobą zwyczajnie był tu dla nas. Co było najlepsze w koncercie Iron Maiden? Mogę powiedzieć, że cała dekoracja, zapierające dech w piersiach efekty specjalne, wszystkie, olbrzymie, ruszające się potwory, czy biegający wszędzie i grający na gitarze Eddie, który mnie osobiście rozkochał w sobie od pierwszego wejrzenia. Warto tu wspomnieć, że cała konstrukcja sceny waży 10 ton, a przewożona jest w trasie specjalnie do tego przystosowanym samolotem Boeing 757 – Ed Force One, pilotowanym zresztą przez samego... Bruce'a, doskonale wykwalifikowanego pilota. Mogę też powiedzieć, że najlepsze w ich występie była interakcja między zespołem a publicznością, która, w pewnym momencie zaprzestała nawet bezmyślnego skakania i obijania się o siebie nawzajem. W momencie, gdy usłyszeliśmy taki klasyk, jak Blood Brothers, większość stanęła w bezruchu i śpiewała razem z Brucem słowa tej pięknej piosenki. Bądź też miłą solidarność fanów, drących się wniebogłosy Maiden! Maiden! Maiden! w błaganiu o kolejny bis. Ale to wszystko są elementy koncertu, które w oczywisty sposób urzekają i zachwycają biorących z nim udział widzów. Dla mnie, bardzo osobiście, najlepsze w koncercie Ironów były momenty improwizacji i „rozciągania” utworów. Podczas słuchania wspomnianego już Blood Brothers czy Fear of the dark wszyscy wokół mnie stojący ludzie mogliby równie dobrze zniknąć, bo ja słyszałam i widziałam tylko  muzykę Iron Maiden. Ich cudownie komponujące się instrumenty, nie przeszkadzające sobie nawzajem, a harmonijnie splatające się w jedną wirtuozerską opowieść, pisaną emocjami i oddaniem. Zdecydowanie jedno z najpiękniejszych estetycznych doznań muzycznych, jakie miałam szczęście doświadczyć. Gorąco polecam każdemu, kto zwyczajnie kocha dobrą muzykę.


A jak skończyli grać, to nikt nie chciał wracać. W końcu jednak wszyscy stracili nadzieję na drugi bis i powoli kierowali się ku wyjściu, przy sympatycznym i zabawnym utworze Monthy Python'a Alway look on the bright side of life, który organizatorzy postanowili nam zaserwować na sam koniec festiwalu. Gdyby ktoś spytał mnie a za rok warto pojechać na Sonisphere?, z całą pewnością odpowiem nie zastanawiaj się, tylko jedź! Nie tylko z powodu przyciągającej tłumy gwiazdy, jaką w zeszłym roku była Metallica, a w tym roku Iron Maiden. Także dlatego, że Sonisphere to doskonała okazja na rozszerzenie swoich muzycznych horyzontów, posłuchanie czegoś, czego normalnie by się nie tknęło, poznanie zespołów, które poznać dają się bardzo trudno. I też z powodu niezapomnianych wspomnień. Noc na dworcu centralnym, całodniowe marznięcie i moknięcie na lotnisku, systematyczne zgniatanie w tłumie, obolałe stopy, zakwasy w ramionach i zdarte gardło – to wszystko w pakiecie z heavy metalową i rockową muzyką z najwyższej półki na żywo i możliwością obejrzenia takich legend muzyki, jak Bruce Dickinson czy Lemmy Kilmister w swoim żywiole... Czego chcieć więcej? Na następny Sonisphere Festival zapraszam już za rok!


(tekst opublikowany w czerwcu 2011)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz