Gdy zbliżała się pięćdziesiąta rocznica powstania zespołu The Rolling Stones, cały świat przeczuwał, że nie będą to zwykłe urodziny. Plotki o tym, jakoby legendarna kapela miała wyruszyć w wielką trasę koncertową rozeszły się z szybkością błyskawicy, a wierni fani tylko przytupywali ze zniecierpliwieniem. Rzeczywistość jednak okazała się piękniejsza od marzeń, bo oto The Rolling Stones ogłosili, że nie tylko wyjadą w obiecaną trasę koncertową, ale także wydadzą nowy album. Pół wieku na estradzie zobowiązuje. Stonesi nie zawiedli swoich fanów i 12 listopada światu ukazała się składanka GRRR! – prawdopodobnie ostatni wspólny projekt The Rolling Stones.
Stonesi nie byliby jednak Stonesami, gdyby nie działali z charakterystycznym dla siebie rozmachem. GRRR! wydano w aż pięciu edycjach – czterdzieści utworów, trzy razy po pięćdziesiąt utworów (w tym płyta winylowa), a także album osiemdziesięcio-utworowy. To jednak krążek pięćdziesięcio-utworowy ma w sobie pewną symbolikę. Pięćdziesiąt piosenek obrazuje pięćdziesiąt długich lat istnienia zespołu na światowej scenie muzycznej. Ciekawe jest więc słuchanie albumu właśnie pod kątem pewnej historyczności i symboliki każdego z utworów. Może to tylko naiwna interpretacja, a może właściwy trop? Nie wiem, ale z chęcią wyruszę w podróż przez pół wieku rock and rolla, prowadzona przez GRRR!.
Pierwszy z trzech krążków pięćdziesięcio-utworowego albumu przenosi nas do szalonych lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii, gdzie rewolucja obyczajowa kazała skracać dziewczynom spódniczki, a rodzicom ze wstydu zakrywać oczy. Stonesi byli w swoim żywiole, stylem życia całkowicie spójni z muzyką, którą tworzyli. Come
On, The
Last
Time
czy It’s All
Over
Now doskonale ilustrują epokę, w której powstały. Zwłaszcza Come
On, które brzmi jak hymn muzyki tamtej dekady, z jedynym w swoim rodzaju brzmieniem harmonijki Briana Jonesa. Nie bez powodu zresztą utwór ten został wybrany jako absolutny debiut brytyjskiej kapeli – ukazał się jako ich pierwszy singiel w 1963 r. Warto też wspomnieć, że Come
On jest coverem piosenki Chucka Berry’ego, który przecież stanowił dla Stonesów ogromną inspirację i wzór do naśladowania podczas całej ich obecności na rock and rolowej estradzie. Na GRRR!
nie brakuje też uwielbianego przez chłopaków bluesa w Little
Red
Rooster,
brzmiącego, jakby był wygrywany w zakurzonym barze przy butelce whisky. Co ciekawe, ta bluesowa perełka także nie jest oryginalnym dziełem The Rolling Stones, a klasykiem gatunku, wykonywanym przez takie gwiazdy jak chociażby Willie Dixon, Sam Cooke czy The Doors. Nie można również nie wspomnieć o absolutnych hitach, takich jak (I
can’t get
no)
Satisfaction,
Under
My
Thumb
i Paint
It
Black,
które, z biegiem czasu, swym charakterem niemal całkowicie zespoiły się ze swoimi wykonawcami.
Pierwsza płyta najnowszego albumu Stonesów doskonale charakteryzuje zespół w początkowych latach jego powstawania. Byli nieokrzesani, szaleni, bezkompromisowi, zbyt nerwowi i nadto zachłanni – i wszystkie te cechy przelewają w swoją muzykę. Młodzi, ale dziwnie dojrzali i konsekwentni w swojej twórczości (przynajmniej wtedy), a to zaowocowało silną marką, która przecież przetrwała do dziś.
Kawałki
The Rolling Stones z lat siedemdziesiątych stanowiły klasę samą w sobie. Tak też przedstawia się druga płyta GRRR!. Naszpikowana tak bezcennymi utworami, jak Jumpin’
Jack
Flash,
Gimme
Shelter,
Brown
Sugar,
Sympathy
For
The
Devil…
Po raz kolejny Stonesi udowadniają, że tworzenie muzyki to coś, co potrafią robić najlepiej. Nie są już tak bezkompromisowi i jednoznaczni w swym wyborze stylu, jak w latach sześćdziesiątych. Eksperymentują z innymi gatunkami, ciągle jednak hołdując nieśmiertelnemu rock and rollowi. Na drugiej płycie GRRR! The Rolling Stones wracają do lat swojej świetności i utworów, które przyniosły im dużą sławę. Z jednej strony są to więc kawałki, które łączą zespół pod względem stylu, bo jest to styl różnorodny, ale niezmiennie spójny – to rock and roll w czystej postaci. Z drugiej strony pewniejsza pozycja na rynku muzycznym daje Stonesom możliwość stosowania większego rozmachu w eksperymentowaniu i ciągłej zabawie ze słuchaczami. Bo mamy klasycznego Jumpin’
Jack
Flash, ale zaraz potem słuchamy bardzo countrowego Honky
Tonk
Woman czy
Sympathy
for
the
Devil i jego egzotycznych niemal bębnów. Nie można tu też nie wspomnieć o przywołującym na myśl styl Led Zeppelin, synkretycznym Doo
Doo
Doo
Doo
(Heartbreaker).
Drugi krążek jubileuszowego albumu udowadnia, że mimo stałej marki The Rolling Stones ciągle potrafią czymś zaskoczyć.
Pomimo bagażu doświadczeń i upływu lat brytyjscy muzycy zachowują swoją młodzieńczą nonszalancję i ciekawość świata. Co prawda nie wszystkie z popełnianych przez nich eksperymentów zasługują na oklaski. Wystarczy posłuchać Emotional
Rescue
– klasycznego utworu disco, którego nie powstydziliby się Bee Gees… Pod koniec lat osiemdziesiątych Stonesi niezaprzeczalnie wkraczają w nową erę. Ostatnia płyta albumu jest może i najmniej zaskakująca, i najmniej
klasycznie rock and rollowa, w porównaniu do poprzednich dwóch, ale nie traci na świeżości. Don’t stop,
umiejscowione na prawie samym końcu płyty, zdaje się zapowiadać coś nieoczekiwanego…
Bo nieoczekiwana okazała się niespodzianka w postaci dwóch ostatnich kawałków GRRR! – zupełnie nowych produkcji zespołu, nagranych na kilka miesięcy przed wydaniem płyty. Utwory, dzięki którym The Rolling Stones udowodnili, że ich muzyka nie straciła koloru po 50 latach pracy. Doom
and
Gloom
i One
More
Shot
to bardzo podobne, a jednocześnie zupełnie różne utwory. Podobne, bo brytyjski zespół pokazuje po raz kolejny swoją wielkość i nieśmiertelność w historii rock and rolla. Jednym małym zgrzytem jest tylko fakt, że refren z One
More
Shot
jest żywcem ściągnięty z All
Night
Long
AC/DC. Pomijając to małe niedociągnięcie, One
More
Shot broni się tradycyjnym podejściem do gatunku, ciekawą linią gitarową i bardzo optymistycznym, pełnym nadziei posmakiem, jaki zostaje na długo po wysłuchaniu piosenki. Jeśli chodzi o drugi z całkowicie nowych utworów Stonesów, czyli Doom
and
Gloom,
to nie ma wątpliwości, że jest to kawałek absolutnie genialny od początku do końca. Jak pomost łączący rok 1962 z 2012 – i o to chodziło! Singiel jest najlepszym dowodem na to, że prawdziwy rock and roll nigdy się nie starzeje. Dowodzi też, że nie starzeją się sami Stonesi, mimo nieubłagalnie płynącego czasu…
Jak zatem dzisiaj przedstawiają się Mick Jagger, Keith Richards, Ronnie Wood i Charlie Watts? To stateczni panowie o ogromnym doświadczeniu, utalentowani muzycy, ikony rock and rolla. Co jednak najbardziej chyba zasługuje na podziw i oklaski, to fakt, iż nawet po pół wieku wspólnej pracy i wspólnego życia, nie zawsze przecież usłanego różami, są w stanie wydać tak świetną produkcję, jaką niezaprzeczalnie jest GRRR!. Trzypłytowa wersja albumu prowadzi nas przez całą historię Stonesów, pokazując nie tylko ich wzloty i sukcesy, ale także upadki i porażki. Jest doskonałym podsumowaniem półwiecza pracy i konfrontacją z upływającym czasem, bo to, co było hitem w latach sześćdziesiątych, niekoniecznie musi się podobać słuchaczom w 2012 r. Stonesi odważnie i z podniesionym czołem prezentują swój dorobek, a do tego dorzucają jeszcze swoje trzy grosze w postaci dwóch nowych (i genialnych!) utworów. Za Anthonym Decurtisem z Rolling Stone Magazine zadam więc pytanie: Czy GRRR! jest idealne? Oczywiście, że nie! I bardzo dobrze, bo GRRR! jest przede wszystkim autentyczne. Zespolone nie tylko z muzyką i nieśmiertelnym stylem zespołu, ale także przesiąknięte charakterem każdego z muzyków. Takie połączenie jest najlepszą nagrodą dla rzeszy fanów na całym świecie.
Ale czy w takim razie mamy traktować GRRR! jak piękne pożegnanie The Rolling Stones ze sceną muzyczną? Miejmy nadzieję, że nie, bo bez nich zwyczajnie byłoby nudno. A znając nieobliczalność Stonesów jestem w stanie śmiało przepowiedzieć, że jeszcze czeka nas ten „One more shot”.
Tytuł: GRRR!
Wykonawca: The Rolling Stones
Wytwórnia: ABKCO, Universal Music Group
Data wydania: 12 listopada 2012 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz