sobota, 1 czerwca 2013

Pół wieku Rock and Rolla

Gdy zbliżała się pięćdziesiąta rocznica powstania zespołu The Rolling Stones, cały świat przeczuwał, że nie będą to zwykłe urodziny. Plotki o tym, jakoby legendarna kapela miała wyruszyć w wielką trasę koncertową rozeszły się z szybkością błyskawicy, a wierni fani tylko przytupywali ze zniecierpliwieniem. Rzeczywistość jednak okazała się piękniejsza od marzeń, bo oto The Rolling Stones ogłosili, że nie tylko wyjadą w obiecaną trasę koncertową, ale także wydadzą nowy album. Pół wieku na estradzie zobowiązuje. Stonesi nie zawiedli swoich fanów i 12 listopada światu ukazała się składanka GRRR!prawdopodobnie ostatni wspólny projekt The Rolling Stones.



Stonesi nie byliby jednak Stonesami, gdyby nie działali z charakterystycznym dla siebie rozmachem. GRRR! wydano w pięciu edycjachczterdzieści utworów, trzy razy po pięćdziesiąt utworów (w tym płyta winylowa), a także album osiemdziesięcio-utworowy. To jednak krążek pięćdziesięcio-utworowy ma w sobie pewną symbolikę. Pięćdziesiąt piosenek obrazuje pięćdziesiąt długich lat istnienia zespołu na światowej scenie muzycznej. Ciekawe jest więc słuchanie albumu właśnie pod kątem pewnej historyczności i symboliki każdego z utworów. Może to tylko naiwna interpretacja, a może właściwy trop? Nie wiem, ale z chęcią wyruszę w podróż przez pół wieku rock and rolla, prowadzona przez GRRR!.


Pierwszy z trzech krążków pięćdziesięcio-utworowego albumu przenosi nas do szalonych lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii, gdzie rewolucja obyczajowa kazała skracać dziewczynom spódniczki, a rodzicom ze wstydu zakrywać oczy. Stonesi byli w swoim żywiole, stylem życia całkowicie spójni z muzyką, którą tworzyli. Come On, The Last Time czy Its All Over Now doskonale ilustrują epokę, w której powstały. Zwłaszcza Come On, które brzmi jak hymn muzyki tamtej dekady, z jedynym w swoim rodzaju brzmieniem harmonijki Briana Jonesa. Nie bez powodu zresztą utwór ten został wybrany jako absolutny debiut brytyjskiej kapeliukazał się jako ich pierwszy singiel w 1963 r. Warto też wspomnieć, że Come On jest coverem piosenki Chucka Berryego, który przecież stanowił dla Stonesów ogromną inspirację i wzór do naśladowania podczas całej ich obecności na rock and rolowej estradzie. Na GRRR! nie brakuje też uwielbianego przez chłopaków bluesa w Little Red Rooster, brzmiącego, jakby był wygrywany w zakurzonym barze przy butelce whisky. Co ciekawe, ta bluesowa perełka także nie jest oryginalnym dziełem The Rolling Stones, a klasykiem gatunku, wykonywanym przez takie gwiazdy jak chociażby Willie Dixon, Sam Cooke czy The Doors. Nie można również nie wspomnieć o absolutnych hitach, takich jak (I cant get no) Satisfaction, Under My Thumb i Paint It Black, które, z biegiem czasu, swym charakterem niemal całkowicie zespoiły się ze swoimi wykonawcami.



Pierwsza płyta najnowszego albumu Stonesów doskonale charakteryzuje zespół w początkowych latach jego powstawania. Byli nieokrzesani, szaleni, bezkompromisowi, zbyt nerwowi i nadto zachłannii wszystkie te cechy przelewają w swoją muzykę. Młodzi, ale dziwnie dojrzali i konsekwentni w swojej twórczości (przynajmniej wtedy), a to zaowocowało silną marką, która przecież przetrwała do dziś.

Kawałki  The Rolling Stones z lat siedemdziesiątych stanowiły klasę samą w sobie. Tak też przedstawia się druga płyta GRRR!. Naszpikowana tak bezcennymi utworami, jak JumpinJack Flash, Gimme Shelter, Brown Sugar, Sympathy For The DevilPo raz kolejny Stonesi udowadniają, że tworzenie muzyki to coś, co potrafią robić najlepiej. Nie już tak bezkompromisowi i jednoznaczni w swym wyborze stylu, jak w latach sześćdziesiątych. Eksperymentują z innymi gatunkami, ciągle jednak hołdując nieśmiertelnemu rock and rollowi. Na drugiej płycie GRRR! The Rolling Stones wracają do lat swojej świetności i utworów, które przyniosły im dużą sławę. Z jednej strony to więc kawałki, które łączą zespół pod względem stylu, bo jest to styl różnorodny, ale niezmiennie spójnyto rock and roll w czystej postaci. Z drugiej strony pewniejsza pozycja na rynku muzycznym daje Stonesom możliwość stosowania większego rozmachu w eksperymentowaniu i ciągłej zabawie ze słuchaczami. Bo mamy klasycznego JumpinJack Flash, ale zaraz potem słuchamy bardzo countrowego Honky Tonk Woman czy  Sympathy for the Devil i jego egzotycznych niemal bębnów. Nie można tu też nie wspomnieć o przywołującym na myśl styl Led Zeppelin, synkretycznym Doo Doo Doo Doo (Heartbreaker). Drugi krążek jubileuszowego albumu udowadnia, że mimo stałej marki The Rolling Stones ciągle potrafią czymś zaskoczyć.



Pomimo bagażu doświadczeń i upływu lat brytyjscy muzycy zachowują swoją młodzieńczą nonszalancję i ciekawość świata. Co prawda nie wszystkie z popełnianych przez nich eksperymentów zasługują na oklaski. Wystarczy posłuchać Emotional Rescue klasycznego utworu disco, którego nie powstydziliby się Bee GeesPod koniec lat osiemdziesiątych Stonesi niezaprzeczalnie wkraczają w nową erę. Ostatnia płyta albumu jest może i najmniej zaskakująca, i najmniej  klasycznie rock and rollowa, w porównaniu do poprzednich dwóch, ale nie traci na świeżości. Dont stop, umiejscowione na prawie samym końcu płyty, zdaje się zapowiadać coś nieoczekiwanego


Bo nieoczekiwana okazała się niespodzianka w postaci dwóch ostatnich kawałków GRRR!zupełnie nowych produkcji zespołu, nagranych na kilka miesięcy przed wydaniem płyty. Utwory, dzięki którym The Rolling Stones udowodnili, że ich muzyka nie straciła koloru po 50 latach pracy. Doom and Gloom i One More Shot to bardzo podobne, a jednocześnie zupełnie różne utwory. Podobne, bo brytyjski zespół pokazuje po raz kolejny swoją wielkość i nieśmiertelność w historii rock and rolla. Jednym małym zgrzytem jest tylko fakt, że refren z One More Shot jest żywcem ściągnięty z All Night Long AC/DC. Pomijając to małe niedociągnięcie, One More Shot broni się tradycyjnym podejściem do gatunku, ciekawą linią gitarową i bardzo optymistycznym, pełnym nadziei posmakiem, jaki zostaje na długo po wysłuchaniu piosenki. Jeśli chodzi o drugi z całkowicie nowych utworów Stonesów, czyli Doom and Gloom, to nie ma wątpliwości, że jest to kawałek absolutnie genialny od początku do końca. Jak pomost łączący rok 1962 z 2012i o to chodziło! Singiel jest najlepszym dowodem na to, że prawdziwy rock and roll nigdy się nie starzeje. Dowodzi też, że nie starzeją się sami Stonesi, mimo nieubłagalnie płynącego czasu



Jak zatem dzisiaj przedstawiają się Mick Jagger, Keith Richards, Ronnie Wood i Charlie Watts? To stateczni panowie o ogromnym doświadczeniu, utalentowani muzycy, ikony rock and rolla. Co jednak najbardziej chyba zasługuje na podziw i oklaski, to fakt, nawet po pół wieku wspólnej pracy i wspólnego życia, nie zawsze przecież usłanego różami, w stanie wydać tak świetną produkcję, jaką niezaprzeczalnie jest GRRR!. Trzypłytowa wersja albumu prowadzi nas przez całą historię Stonesów, pokazując nie tylko ich wzloty i sukcesy, ale także upadki i porażki. Jest doskonałym podsumowaniem półwiecza pracy i konfrontacją z upływającym czasem, bo to, co było hitem w latach sześćdziesiątych, niekoniecznie musi się podobać słuchaczom w 2012 r. Stonesi odważnie i z podniesionym czołem prezentują swój dorobek, a do tego dorzucają jeszcze swoje trzy grosze w postaci dwóch nowych (i genialnych!) utworów. Za Anthonym Decurtisem z Rolling Stone Magazine zadam więc pytanie: Czy GRRR! jest idealne? Oczywiście, że nie! I bardzo dobrze, bo GRRR! jest przede wszystkim autentyczne. Zespolone nie tylko z muzyką i nieśmiertelnym stylem zespołu, ale także przesiąknięte charakterem każdego z muzyków. Takie połączenie jest najlepszą nagrodą dla rzeszy fanów na całym świecie.


Ale czy w takim razie mamy traktować GRRR! jak piękne pożegnanie The Rolling Stones ze sceną muzyczną? Miejmy nadzieję, że nie, bo bez nich zwyczajnie byłoby nudno. A znając nieobliczalność Stonesów jestem w stanie śmiało przepowiedzieć, że jeszcze czeka nas tenOne more shot.


Tytuł: GRRR!
Wykonawca: The Rolling Stones
Wytwórnia: ABKCO, Universal Music Group
Data wydania: 12 listopada 2012 r.


środa, 27 marca 2013

Obywatel Grzegorz


Grzegorz Ciechowski urodził się 29 sierpnia 1957 roku w Tczewie. Już w liceum grał na kilku instrumentach, min. na flecie i pianinie, a także śpiewał w chórze. Jednak muzyka nie obejmowała wszystkich zainteresowań Grzegorza. Już od nastoletnich lat pisał wiersze, teksty piosenek. Ciekawostką jest, że intensywnie ćwiczył kulturystykę, dzięki czemu w klasie zawsze nosił miano tego „najsilniejszego”, co nastręczało mu wiele kłopotów, co też opisał w jednym ze swoich felietonów (Najsilniejsza w klasie).



Trudno powiedzieć, co było największą pasją w życiu Grzegorza, bo niezmiennie przeplatały się w nim zainteresowania literaturą i pisarstwem oraz muzyką, czyli śpiewaniem i graniem na instrumentach. Z powodu pierwszych niepowodzeń w wydaniu swoich wierszy postanowił na razie odejść od tego zajęcia i spróbować „przemycić” swe teksty w nieco innej formie. I tak, w 1980 roku, w warszawskiej „Rivierze” Ciechowski pojawił się z zespołem Republika.


Szybko Republikę okrzyknięto gwiazdą – duży wkład w zdobycie popularności miały właśnie teksty lidera zespołu, które były takie, jak on sam –bezkompromisowe, czarno-białe, twardo interpretujące rzeczywistość. Proponowali zupełnie nowy styl, nieszablonowo rockandrollowy, po prostu własny. Już od samego początku prezentowania swoich tekstów w otoczeniu muzyki, Ciechowski wyrobił sobie swoją własną markę, swój własny niepowtarzalny styl. Bo tekst w twórczości Republiki stanowił zdecydowaną wyższość nad muzyką. Grzegorz wybrał sobie właśnie taki sposób publikacji swych dzieł – w piosenkach. Jedno słowo, które bardzo trafnie opisuje Ciechowskiego, to lider. Lider nie tylko z „funkcji” w zespole, ale lider ze sposobu bycia, bo obok niego nie dało się przejść obojętnie. Tę cechę swojej osobowości pokazywał też w felietonach, bo już od pierwszych linijek tekstu narzucał niejako czytelnikowi swoje zdanie, nie pozostawiając miejsca na zdanie czytającego (na przykład gdy pisze o jurorach w felietonie Ukłon jurora). Jednym z dowodów na ogromny wpływ Ciechowskiego na otoczenie, było wydarzenie w festiwalu w Jarocinie w 1985 roku, kiedy to na widok Republiki na scenie, publiczność zaczęła w nich rzucać jedzeniem, pojawiły się gwizdy i szyderstwa. Pomimo tego wszystkiego Ciechowski zdecydował się grać. Koncert zakończył się śpiewaniem „sto lat” przez publiczność i błaganiami o bis.


Po rozwiązaniu Republiki w 1985 roku Ciechowski zdecydował się rozpocząć karierę solową i tym samym jeszcze bardziej skupić się na własnej twórczości. Rozpoczął projekt o nazwie Obywatel G.C., i był to projekt bardziej artystyczny niż komercyjny. Ciechowski jako Obywatel G.C. podbijał polską scenę muzyczną na plebiscytach i festiwalach, a frekwencja na jego trasach koncertowych była ogromna. Grzegorz miał wiele okazji, żeby na wskroś poznać ówczesny, polski szołbiznes, a przemyślenia na temat tego specyficznego środowiska przelewał w swoich felietonach (Palmy wiosenne, Generalnie… jestem…).

Na przełomie lat 80. i 90. Ciechowski zajął się nieco innymi rzeczami, niż tylko pisanie tekstów i granie koncertów. Napisał muzykę do filmu „Wiedźmin” i „Stan strachu”, wydał tom wierszy „Wokół niej”, a na podstawie jego noweli „Obywatel świata” Roland Rowiński napisał scenariusz do filmu o tym samym tytule. Oprócz tych wszystkich aktywności Ciechowski z zapałem zajął się odkrywaniem „świeżej krwi”, pomagał wejść na scenę młodym, utalentowanym artystom, jak chociażby Kasia Kowalska, Justyna Steczkowska, Kayah, Krzysztof Antkowiak, Katarzyna Groniec. Ciechowski to osoba, która nie przejmowała się opinią publiczną i utartymi schematami. W swoich felietonach niejednokrotnie szydził ze światka celebrytów. Jako jeden z pierwszych artystów w polskim szołbiznesie używał kontrowersji jako sposób na promocję siebie i swojego zespołu. Jedna z takich akcji to wyreżyserowanie reportażu radiowego, w którym prezentował się jako ekscentryczna gwiazda rocka. Całą sytuację, jak i reakcję słuchaczy radia, opisał w felietonie Głupi dowcip.


Wszystkie te aktywności nie przeszkadzały jednak Ciechowskiemu w pisaniu – wierszy, tekstów piosenek, felietonów. To była jego największa pasja, i to właśnie w pisaniu obnażał się całkowicie – pokazywał swoją osobowość, poglądy, pomysły. Ciechowski w felietonie to baczny obserwator rzeczywistości. Patrzył czujnie na to, co się dzieje i potem przepuszczał to przez filtr własnego światopoglądu. Potrafił zręcznie łączyć i komentować fakty, ciągle jednak pozostając w pozycji obserwatora. Z wielu jego felietonów wyziera niezrozumienie – zarówno jego rzeczywistości, jak i jego samego przez rzeczywistość. Przykładem może być chociażby akcja z „głupim dowcipem”… Ciechowski w felietonach to też oschły szyderca, ale szyderca inteligentny, bo kilkoma prostymi zdaniami potrafił czytelnikowi udowodnić absurdy świata, w którym żyje (felieton Gwiazdy w kałuży). Na wszystko patrzy z dystansem, nie ukrywając tego, że niektóre sytuacje zwyczajnie wzbudzają w nim śmiech. Nie można jednocześnie zapominać, że pomimo dużego dystansu w tekście, w rzeczywistości Ciechowski przecież był w samym środku tego świata, był jego częścią.




Tematy, w jakich się porusza, oscylują głównie wokół codzienności, w jakiej żyje. Widzi to, co się dzieje, a w międzyczasie wyrabia sobie swoją własną opinię. Tematem, który zdecydowanie przeważa, jest funkcjonowanie artysty w machinie polskiego szołbiznesu, razem ze wszystkimi absurdami, jakie się w nim pojawiają. Przy czym sam nie ukrywa, że dobrze mu tam, gdzie jest, bo lubi swoją pracę. Wyśmiewa bezmyślny wyścig szczurów i zaprzedawanie duszy diabłu dla kariery, a możemy wierzyć, że wie, o czym mówi, bo przecież tkwił w samym środku takiego wyścigu, jako producent muzyczny. Wszystko opisuje w nienachalnie dowcipny sposób, jego dowcip nie jest celem samym w sobie, ale niezauważalnie przemyka między zdaniami, nadając całemu tekstowi miły smaczek. Ciechowski w felietonach bywa też arogancki i czasem zdaje się być nierozumiejącym ignorantem (Szlifowanie bruku, Spotkanie z idolem), ale potrafimy mu wybaczyć, bo to przecież Ciechowski, z całą swoją charyzmą mówiący „ja tak widzę świat, pogódź się z tym”.


Felietony Ciechowskiego są odzwierciedleniem jego osobowości. Jest on w tych tekstach przerażająco wręcz przezroczysty, nic nie ukrywa, obnaża wszystko, co mu w duszy siedzi i w duszy gra. Są jego felietony niesamowicie osobiste. Bliżej go poznamy czytając właśnie je, niż wsłuchując się w teksty piosenek czy wiersze. Trudno powiedzieć, czy takiego Ciechowskiego z felietonów da się lubić. Jakkolwiek byśmy nie odebrali jego osoby, nie możemy zaprzeczyć, że Ciechowski w felietonach jest bardzo autentyczny – a to jest już duża wartość.



Pytanie na sam koniec więc brzmi – co tak naprawdę określa Ciechowskiego jako artystę – jego teksty czy jego muzyka? Jest on najbardziej znany z części muzycznej, a jak się okazuje, muzyka  była jedynie narzędziem do przedstawienie swoich tekstów. Co tu jest ważniejsze, gdy analizujemy jego dorobek artystyczny? Czy patrzeć na muzykę przez pryzmat tekstów, czy na teksty przez pryzmat muzyki? Co jest tym papierkiem lakmusowym i czy właściwie taki papierek jest potrzebny? Czy to nie jest niesprawiedliwe, że za kilkadziesiąt lat Ciechowski będzie kojarzony tylko z muzyką, a nie z tym, w czym wyrażał się najtrafniej, czyli z tekstami? Czy w ogóle możemy oddzielać te dwie płaszczyzny w przypadku takich artystów, jak właśnie Ciechowski, Bob Dylan, Jim Morisson i inni?